Dziękuję za polecenie tej sprawy uwadze. Zaznaczam, że piszę w tej chwili z pamięci i nie mam możliwości sięgnięcia do źródeł, więc na razie ogólnikowo.
Mamy tu parę elementów:
Po pierwsze pytanie czy tego rodzaju zdarzenie mogło mieć miejsce.
Po wtóre czy znajdowało odbicie w pamiętnikach, oraz czy i w jakim stopniu pamiętniki odpowiadają rzeczywistości historycznej.
Dopiero na końcu czy dane zdarzenie winno być odtwarzane.
Nie przypominam sobie pamiętników, które by wspominały o paleniu zakonników. Pamiętam natomiast (choć ze względów j.w. bez szczegółów), wspomnienia z Hiszpanii, w których opisana była reakcja naszych żołnierzy na znalezienie lochów inkwizycji i ich bezwzględną reakcję względem tych, których uznali za odpowiedzialnych za los ofiar. Pamiętam też polemikę Załuskiego z oskarżeniem szwoleżerów gwardii o ekscesy w Lermie:
Cytuj:
Napotkaliśmy w Kalendarzu krakowskim pana Józefa Czecha na r. 1856 powieść niby starego majora, zresztą z niepospolitym talentem napisaną, jakoby tenże weteran opowiadał dla zbudowania młodych słuchaczy przygodę bitwy pod Somosierra na przykład i naukę, jak to bezbożność w wojnie karaną bywa; a zatem powieść ta ma za przedmiot brak religii w pułku gwardii polskiej. Autor wystawia nie tylko rabunek miasta Lermy przez wojsko francuskie, ale i rabunek kościoła katolickiego przez szwoleżerów polskich gwardii, co więcej przez oficera Polaka. Następuje zanotowanie sobie przez opowiadającego nazwisk wszystkich tych bezbożników, aż wkrótce pokazało się, że ci, co polegli pod Somosierra w liczbie pięćdziesięciu siedmiu, byli ci sami, których nazwiska ów weteran, wówczas wachmistrz starszy w szwoleżerach gwardii, naznaczył był sobie krzyżykami!...
Nie ma potrzeby zajmować czytelników poszczególnym rozbiorem i zbijaniem tej powieści. Żyje nas między innymi trzech kolegów spod Somosierry w Galicji, prócz mnie piszącego pułkownicy Piotr Krasiński i Gabriel Siemoński, a czwarty kolega, pułkownik Jędrzej Niegolewski, w Poznańskiem.
Pytałem się tych wszystkich, czy wiedzą co o rabunku miasta Lermy w pochodzie od Burgos pod Somosierrę, a mianowicie o rabunku tamecznego kościoła przez gwardią polską — albowiem ja, który przez dni kilka bawiłem w Lermie i co wiele szczegółów tamecznych pamiętam, nic podobnego ani widziałem, ani przypuścić mogę. Koledzy odpowiedzieli mi wszyscy mniej więcej z oburzeniem, a najmocniej Niegolewski: ta cała powieść jest nam niezrozumiałą, bo w jednych miejscach ukazuje ślady, jakoby opowiadacz miał jakie takie wyobrażenie o kraju hiszpańskim i o składzie pułku gwardii polskiej, w innych zaś miejscach objawia najzupełniejszą niewiadomość i sam z sobą jest częstokroć w sprzeczności.
Jako to: pan major popisywał się pod Rioseco i wytrzepawszy tam porządnie Hiszpanów, jak się wyraża, wszedł w tryumfem do Madrytu. Zapomina więc pan major, że szwadron Wincentego Radzimińskiego, co walczył 14 lipca pod Rioseco, nie był w Madrycie wcale, aż dopiero po zajęciu tej stolicy przez Napoleona w grudniu. Zapomina również, że szwadrony, co wkroczyły do Madrytu na wiosnę jeszcze z Muratem, pod dowództwem samego pułkownika Wincentego Krasińskiego i szefów szwadronu Tomasza Łubieńskiego i Jana Kozietulskiego, wyszły z Madrytu także właśnie tego samego dnia 14 lipca, którego Radzimiński walczył pod Rioseco. Szwadrony te szły w pomoc marszałkowi Bessières i złączyły się z nim pod Rioseco, ale już po bitwie. Zapomniał więc opowiadacz, że cały oddział gwardii polskiej, jaki był w. Madrycie, opuścił to miasto, nie doczekawszy się mizernego wejścia króla Józefa29 do nie swojej stolicy ani sromotnej jego z niej ucieczki. To znowu opowiadacz robi Kozietulskiego swoim rotmistrzem, ten każe mu ludzi wołać do apelu, jakiś adiutant cesarski daje Kozietulskiemu rozkaz: Mon capitane! faites charger ces coquins là! Same szczegóły mylne. Kozietulski nigdy nie był w naszym pułku rotmistrzem, czyli kapitanem, żaden wachmistrz szef czy wachmistrz starszy nie czytał przed nim apelu. Kozietulski był szefem szwadronu, tj. miał rangę pułkownika, żaden adiutant cesarski nie byłby się ważył przemówić do niego inaczej jak: mon colonel, bo marszałkowie, sam Napoleon nawet dawał szefom szwadronu i batalionu gwardii tytuł pułkowników. Kozietulski był dowódcą 2. szwadronu, składającego się z 2. kompanii kapitana Jerzmanowskiego i 6. kapitana Radzimińskiego, które to dwie kompanie były się już dawno przed Somosierra połączyły, to jest oddziały z Madrytu i spod Rioseco, bo cały pułk, czyli wszystkie ośm kompanii, i te, co były już dawniej w Hiszpanii, i te, co nadciągnęły z Polski, były się zeszły między Pancorbo i Brivieska i stały obozem podzielone na dwa regimenta, każdy o czterech szwadronach bojowych. Pierwszy regiment pod pułkownikiem Krasińskim stał pod Santa Maria del Cobo, drugi pod majorem Dautancourt przy Briviesce. Kozietulski pod Somosierra nie nacierał ze swoim 2. szwadronem, ale z 3. składającym się z kompanii: 3. kapitana Dziewanowskiego :2 i 7. kapitana Piotra Krasińskiego. Szefem szwadronu 3. był Ignacy Stokowski, ten nie był jeszcze osobiście zdążył do Hiszpanii i dlatego adiutant major kapitan Duvivier — jak to dobrze pamiętam — o brzasku dnia pod Bocequillas komenderował na służbę z kolei szefa szwadronu Kozietulskiego i tym sposobem to ten znakomity oficer prowadził do boju 3. szwadron.
Jeszcze jedną, a to grubą militarną pomyłkę popełnił opowiadacz pan major mówiąc: ,,Z tym wszystkim gdyby Hiszpanie byli choć jeden zasiek zrobili na gościńcu i diabły nic by nie wskórali." Najpierw niech daruje pan major, ale to wyraz niereligijny, a po wtóre myli się, bo był zasiek, czyli raczej rów przez gościniec przekopany, i właśnie poty Napoleon jazdy nie wysłał, póki piechota rowu tego chrustem i kamieniami nie zasypała.
To są szczegóły może mało czytelnika obchodzące, ale dające poznać, że nie każdemu wolno bawić się powieścią z czasów tak bliskich, gdzie jeszcze uczestnicy czynu opowiadanego żyją, a które są tak ważne dla imienia polskiego. Podobne sceny rabunku, mordów bezowocnych i bezbożności może niestety, godzi się wydobywać z zapadłych pamiątek Lisowczyków, ale nie z szeregów gwardii Napoleona, której reprezentanci czuwają jeszcze nad jej sławą, lubo rozproszeni po szerokim kraju, który ich za szlachetniejszym przeznaczeniem powołał z ojczystych progów do boju. Z jakiego czasu i opowiadacza pochodzi ta krzywdząca nasz pułk i pamięć bohaterów Somosierry anegdota, okazuje najlepiej włożona w usta Kozietulskiego komenda: En avant marche, marche! Ten rodzaj komendy podwójnego marszu nie istniał w regulaminie francuskim ani w piechocie, tym mniej w jeździe. Pierwszy raz taką komendę usłyszeliśmy z chrapliwych ust wielkiego księcia Konstantego.
Jakkolwiek bolesno nam jest czytać tę potwarz rozpowszechnioną przez Kalendarz krakowski, stosujemy się do zdania kolegi Niegolewskiego, że ta plotka nie zasługuje na odpowiedź i opuszczamy ją, gotowi każdego czasu podnieść rękawicę w obronie moralności i religijności naszego pułku, gdyby tego zdarzyła się potrzeba.
http://www.arsenal.org.pl/index.php?opt ... &Itemid=70 Przyczyna dla której zestawia te dwa elementy jest oczywista: sam fakt opisania jakiegoś wydarzenia nie jest dowodem na jego istnienie. Bez weryfikacji źródeł mamy do czynienia nie tyle z badaniem historii co z publicystyką.
To samo dotyczy źródeł polskich i hiszpańskich. Podczas ostatnie konferencji rozmawiałem z obecnymi historykami, którzy w miarę zgodnie twierdzili, że liczba polskich i hiszpańskich pamiętników z okresu jest nader ograniczona. Historyk portugalski powiedział, że portugalskich pamiętników z okresu wojny na półwyspie nie ma, a w najlepszym przypadku jeden. Inaczej wygląda z pamiętnikami francuskimi i angielskimi. Nie wiem jak wygląda sprawa pamiętników niemieckich. Nasuwająca się konkluzja: możliwość wzajemnej weryfikacji wspomnień jest mocno ograniczona. Trzeba by oprzeć się o inne źródła, głównie dokumenty. P. dr Gonzales Caizan podczas ubiegłorocznego wystąpienia twierdziła, że większość zarzutów względem żołnierzy polskich walczących w Saragossie nie ma odbicia w źródłach hiszpańskich. Z krótkiej rozmowy podczas ostatniej konferencji wiem zaś, że przeciwna sytuacja zachodzi w przypadku wydarzeń w Madrycie. Wedle naszych pamiętnikarzy Polacy w nich udziału nie brali, a jeśli już, to ratując przed egzekucją. Hiszpanie podają szereg incydentów, w których rzekomo nasi żołnierze udział wzięli. Przypisują im również śmierć chłopca zabitego strzałem z zajmowanych przez Polaków koszar.
Temat pozostaje otwarty.
Jakie to ma przełożenie na rekonstrukcję? To trudny orzech do zgryzienia (o czym pisałem w powołanym wcześniej wątku na forum Arsenału). Podam przykład: dwa lata temu pod Somosierrą komendant jednej z baterii hiszpańskich chciał abyśmy dobijali rannych. Odpowiedziałem mu, że nie widzę takiej możliwości.
Z drugiej strony jedna z grup polskich podczas rekonstrukcji w Hiszpanii rutynowo rozstrzeliwuje przywiezionego ze sobą zakonnika.
W przypadku Somosierry żaden z pamiętników nie opisuje dobijania rannych. Z drugiej strony wiadomo, że zakonnicy i księża ginęli z rąk polskich. P. dr Andrzej Nieuważny cytując odkryte listy polskie przypomniał całą grozę wojny opisując wieszanie Hiszpanów nie tylko za opór, ale i za harde spojrzenie.
Wojna jest piekłem. Czy przypominając o tym czyni się dobrze czy źle? Czy można przenieść jedno zdarzenie w różne miejsca i nie zafałszowywać przy tym rzeczywistości? Czy to symboliczne ukazanie zła wojny, czy (w przypadku rozstrzeliwania zakonnika) współczesny antyklerykalizm?
Jakkolwiek nie ma tu prostej odpowiedzi sam staram się trzymać paru prostych zasad, z których nadrzędna jest taka, że odmawiam pokazywania wydarzeń, o których wiem że nie miały miejsca.
Pozdrawiam!