Post użytkownika CastiglioneA oto i przedmiot niniejszej dyskusji:
Załącznik:
Król Rzymu.jpg
[autorstwa Thomas Lawrence, z mojej kolekcji, tamten wcięło - przyp.LN]icewind prosiłeś o informacje na temat króla Rzymu. Apacz opisał jego romanse, a Luis Wairy Constant jego dzieciństwo
Jeśli chcesz, poczytaj sobie
Król Rzymu był bardzo ładnym dzieckiem, ale mniej podobnym do Cesarza niż syn królowej Hortensji. Jego rysy przedstawiały bardzo miłe połączenie rysów ojca i matki. Znałem go jedynie w okresie wczesnego dzieciństwa. Tym, co wówczas najbardziej w nim zwracało uwagę, była jego wielka dobroć i wielkie przywiązanie do otoczenia. Bardzo lubił córkę damy dworu, pannę Panny Souffioi:, młodą i ładną osóbkę, która prawie go nie odstępowała. Chciał ją zawsze widzieć wystrojoną; prosił matkę, cesarzową Marię Ludwikę, albo swoją guwernantkę, hrabinę de Montesquiou, o jakieś świecidełka, które mu się podobały i które chciał ofiarować swojej młodej przyjaciółce. Kazał sobie obiecać, że będzie mu towarzyszyła na wojnach, gdy on dorośnie, i mówił jej moc miłych słów świadczących o dobrym sercu.
Małemu Królowi (jak sam się nazywał) dano za towarzysza chłopczyka, także syna damy dworu; zdaje się, że był to Albert Froment. Pewnego ranka, kiedy obaj chłopcy bawili się w ogrodzie, na który wychodził apartament Króla w Saint-Cloud, panna Fanny, niepostrzeżenie przyglądająca się ich zabawie, zobaczyła, że Albert, chcąc odebrać Królowi taczki, których ten mu nie chciał oddać, uderzył go. Król zaraz rzekł mu na to: ,,Gdyby to ktoś zobaczył... ale ja nikomu nie powiem!". Sądzę, że to bardzo charakterystyczny rys.
Pewnego dnia Król był przy oknie w pałacu i zabawiając się patrzeniem na przechodniów wskazywał paluszkiem guwernantce to, co najbardziej zwracało jego uwagę. Spojrzawszy w dół ujrzał pod oknem kobietę w żałobie, która trzymała za rękę małego chłopca, również w żałobie. Chłopczyk ten miał w ręku petycję i z daleka pokazywał ją Królowi, jakby prosił, by ją przyjął. Jego czarny strój zaintrygował młodziutkiego Króla; zapytał więc guwernantkę, "dlaczego ten chłopczyk jest ubrany na czarno?".
- Z pewnością dlatego, że jego tatuś umarł - odpowiedziała.
Król wyraził gorące życzenie pomówienia z małym petentem. Pani de Montesquiou, której ogromnie szło o to, ażeby pobudzić w wychowanku dobre odruchy, kazała przywołać ową matkę z synkiem. Była to wdowa po żołnierzu poległym w ostatniej kampanii. Teraz, znalazłszy się w nędzy, prosiła o wyznaczenie jej renty. Mały Król przyjął petycję i obiecał przedłożyć ją ojcu. Nazajutrz jak zawsze poszedł przywitać się z nim i oddać mu wczorajsze petycje, co należało do niego; jedną z nich odłożył jednak na bok: tę swego młodego protegowanego.
- Tatusiu - rzeki - oto prośba małego chłopczyka, którego ojciec zginął przez ciebie: daj mu rentę.
Wzruszony Cesarz ucałował syna. Tego dnia jeszcze wystawiono dokument nadania renty. Niewątpliwie w tym czynie Małego Króla jest rys wskazujący na dobre serce już w zaraniu życia.
Pierwsze kroki Małego Króla na polu edukacji nie nastręczały trudności. Pani de Montesquiou wywierała doskonały wpływ na swego wychowanka; kierowała nim łagodnie, ale jednocześnie strofowała z całą powagą za każdy zły uczynek. Chłopiec na ogół był posłuszny; czasami miewał jednak napady gwałtownego gniewu. Jego wychowawczyni obrała znakomitą metodę, żeby go od tego oduczyć: zachowywała się w takich razach obojętnie, pozwalając mu się uspokoić samemu. Kiedy już ochłonął z gniewu, jakaś uwaga rzucona z całą surowością i namaszczeniem robiła z małego gwatłownika Katona na resztę dnia. Pewnego razu, kiedy z krzykiem tarzał się po ziemi i nie słuchał perswazji swojej wychowawczyni, ta zamknęła okna i okiennice. Mały Król, zdziwiony taką zmianą dekoracji, zapomniał o powodzie swojej złości i zapytał panią de Montesquiou, dlaczego zamknęła okna.
- Z obawy, aby ktoś nie usłyszał tych krzyków - odparła - czyż Francuzi chcieliby 'mieć władcę, który się tak złości?
- A mogli słyszeć? - wykrzyknął Król Rzymu. - Bardzo mi przykro. Przepraszam, mamo Quiou (bo tak nazywał swoją guwernantkę), już nie będę.
Cesarz ogromnie kochał syna; gdy go zobaczył, brał go na ręce, podrzucę ł, stawiał na podłodze i znów podrzucał, ciesząc się jego radością. Przekomarzał się z nim; zanosił przed lustro i stroił pocieszne miny, z których malec zaśmiewał się do łez; przy obiedzie brał go na kolana, maczał palec w sosie, dawał mu go possać i usmarowywał mu twarzyczkę. Pani de Montesquiou nie ukrywała niezadowolenia, Cesarz śmiał się jeszcze głośniej, a dziecko, któremu ta zabawa się podobała, domagało się, żeby ją powtórzyć. Takie momenty sprzyjały składaniu próśb. Zawsze, dzięki wszechmocnemu małemu protektorowi, przychylnie je załatwiano.
Cesarz w swojej czułości zachowywał się czasem bardziej dziecinnie, niż syn. Mały Król miał dopiero cztery miesiące, gdy włożył mu na główkę swój stosowany kapelusz. Dziecko oczywiście się rozpłakało; Cesarz ucałował je wtedy mocno i z widoczną przyjemnością, jak czuły i wrażliwy ojciec, i rzekł: "Jak to, Najjaśniejszy Pan płacze! Król, król płacze! Pfe! Jak to brzydko!"
Pewnego dnia, kiedy Król Rzymu miał roczek, ujrzałem, jak na trawniku przed pałacem w Trianon Cesarz założył mu na ramie pas od swojej szabli, a na głowę własny kapelusz. Odszedł potem parę kroków i wyciągnął ramiona do dziecka, które szło ku niemu chwiejnym kroczkiem. Parę razy zawadziło przy tym nóżkami o szablę. Trzeba było widzieć, z jakim pośpiechem wyciągał wtedy Cesarz ramiona, by uchronić syna od upadku.
Kiedy indziej znów położył się na dywanie w swoim gabinecie, Król Rzymu okrakiem siadł mu na nogach i podskakując przesunął się aż do jego twarzy. Wtedy Cesarz go ucałował. Zdarzyło się też, że malec wszedł do salonu, gdzie właśnie zakończyła się narada. Doradcy cesarscy i ministrowie jeszcze się nie rozeszli. Król Rzymu podbiegł do ojca nie zwracając uwagi na obecnych. Cesarz rzekł mu wtedy:
- Sire, nie przywitałeś się z panami.
Mały odwrócił się i ukłonił z wdziękiem, a Cesarz wziął go na ręce.
Kiedy Król Rzymu miał odwiedzić ojca, biegł do jego apartamentu tak szybko, żeby uciec pani de Montesquiou. Stanąwszy przed kamerlokajem dyżurującym u drzwi, mówił:
- Proszę otworzyć, chcę się zobaczyć z tatusiem. Kamerlokaj odpowiadał:
- Sire, nie mogę otworzyć.
- Ale ja jestem Mały Król.
- Nie, Sire, nie otworzę.
Tymczasem nadchodziła guwernantka i chłopiec, pewny już jej poparcia, mówił:
- Proszę otworzyć, Mały Król tego żąda. Do modlitwy, którą odmawiał rano i wieczór, pani de Montesquiou dodała słowa: "Boże, natchnij tatusia do ustanowienia pokoju dla dobra Francji". Pewnego razu, kiedy Cesarz był przy układaniu syna do snu, ten zmówił tę samą modlitwę. Cesarz go ucałował, nic nie rzekł, ale z uśmiechem pełnym dobroci spojrzał na panią de Montesquiou.
Kiedy Cesarz był zaniepokojony grymasami i krzykami Króla Rzymu, mówił:
- Jak to! Jak to! Król nie powinien się bać. Przypominam sobie jeszcze jedną zabawną historię, związaną z Królem Rzymu, którą sam Najjaśniejszy Pan opowiedział mi, gdy jak zawsze rozbierałem go wieczorem. Śmiał się z niej z całego serca.
- Nawet się nie domyślasz, Constant, jakiej to szczególnej rekompensaty zażądał mój syn od swojej wychowawczyni za to, że był grzeczny... żeby mu pozwoliła pójść brodzić w błocie!
To zdarzenie jest prawdziwe i, jak sądzę, dowodzi, że wielkość, którą otacza się kołyskę władców, nie wystarcza do zniszczenia tego, co jest takie zabawne w dziecięcych kaprysach.