Post użytkownika -apaczWygląda na to, że "Imperium kontratakuje"...
Drogi Durocu, zaprzeczasz iż historycy niewiele dziś piszą. Mam nadzieję! Nie to jednak miałem na myśli. Pewnie piszą, i owszem ale dla siebie, a z publikacją tego co napisali, a przede wszystkim źródeł jest o wiele gorzej (i nie chodzi tu o Brandta, który przecież był opublikowany w 1904 r.). Chodzi mi bardziej o te materiały (listy, rozkazy, ale takze relacje i być może pamiętniki o ile takowe jeszcze pozostały), które zalegają w archiwach i bibliotekach. A że takowe są, to chyba Panowie historycy sami powinniście wiedzieć, bo przecież pracujecie na źródłach (?!
). Nic tylko je opracować (posegregować, przetłumaczyć, rozpoznać(!!!) itp) i PUBLIKOWAĆ! Tyle, że mam wrażenie, że chętnych brak do takiej "pracy od podstaw". Zwróćcie uwagę, ze w ogóle nowych polskich publikacji na najbardziej nas interesujący temat (epoki napoleońskiej) w ostatnich kilku latach można policzyć na palcach (jak dla mnie to najbardziej wartościowe są: "Wodzowie i politycy" Czubatego, "My z Napoleonem" Nieuważnego, "Trafalgar" Dyskanta i mimo wszystko "Encyklopedia wojen napoleońskich" ś.p. Bieleckiego). Biorąc pod uwagę liczbę absolwentów historii na polskich uczelniach, a nawet samej kadry naukowej tamże pracującej, to potencjalnych autorów jest co najmniej wielu
. Tyle, że jak już tu kiedyś pisałem "żniwo jest wielkie, a robotników (chętnych) mało".
Piszesz Duroc, że po 1989 r. książka staje się towarem, który należy sprzedać. Zgoda, tylko, że reguła ta dotyczy książek popularnych i popularnonaukowych (do tej drugiej kategorii zaliczyłbym serię Bellony). A nawet taką książkę można napisać i wydać dobrze lub źle (tych złych przykładów jest niestety chyba więcej
). Co do reszty, czyli prac stricte naukowych (zwykle niskonakładowych), nikt ich nie publikuje z myślą o zysku, bo są one zazwyczaj dotowane z różnych grantów, uczelni itp. Stawia to jednak potencjalnego autora w wygodnej pozycji oczekującego na mannę z nieba, który wychodzi z założenia, że skoro już spłodził dzieło, to nie jego sprawą jest opublikowanie go. Tym bardziej, jeżeli jest na ciepłej posadce naukowej, gdzie za obowiązkowe publikacje starczą chociażby materiały z sesji naukowych (które bardzo cenię - ale to raczej małe formy literackie). Moim zdaniem, obojętnie na nakład TRZEBA PUBLIKOWAĆ. Zrobienie dodruku czy drugiego wydania, jeśli praca spotka się z zapotrzebowaniem to już przecież mniejszy problem. Wiem, że sytuacja wydawnictw uczelnianych jest nie najlepsza, a żeby opublikować się gdzie indziej trzeba mieć NAZWISKO. Tyle, że wydrukowanie średniej objętości książki, dobrze ilustrowanej w nakładzie około tysiąca egzemplarzy to koszt rzędu kilku (nawet do 10) tysięcy PLN. A takie pieniądze można już przy dobrych chęciach znaleźć... Albo przynajmniej się starać. Mam wrazenie, ze to problem z gatunku "Czy to góra ma przyjść do Mahometa, czy Mahomet do góry?". Nie wiem, czy to w polskich wydawnictwach leżą stosy rękopisów polskich historyków czekając na publikacje, czy to raczej nasi autorzy czekają, aż jakieś wydawnictwo samo się do nich pofatyguje i zaproponuje im publikację ich dzieła. Bo dobrej wierze zakładam, że owi autorzy "cos" piszą...
Ciekaw jestem waszych w tym względzie doświadczeń. A rolą środowisk naukowych (w tym profesorów) jest pomoc i promowanie swych wychowanków. Tutaj to już chyba jest zupełna tragedia
i temat na kolejną dyskusję. Aha! jeszcze jedno - chyba zgodzisz się ze mną Duroc, że można napisać ksiażkę z kolorową okładką i krzykliwym tytułem, która mimo to jest wartościowa (choć to pewnie wielka rzadkość). Nie należy gardzić książką popularnonaukową, tylko dlatego, że nie jest naukowa.
A teraz a'propos Derdeja. Powinienem sprecyzować, ze pisząc o jej miejscu w moim rankingu "historycznych bitew" Bellony miałem na myśli książki dotyczące okresu mnie interesującego (czyli k. XVIII w. i XIX w.) Trudno mi ją porównywać do innych podanych przez was książek, bo ich nie znam (chociaż teraz pewnie chętnie siegnę do zachwalanego przez Santę i Duroca "Strzegomia i Dobromierza"). Nadal uważam tę książkę za wartościową, i to ze względu który Duroc i Santa uznają raczej za jej wadę - jest kompilacją z dotychczasowej literatury i jest książką popularnonaukową. Prawdę mówiąc jest to pierwsza książką o wojnie 1792 do jakiej sięgnąłem, gdyż nie jest to akurat wojna która (do tej pory) mnie najbardziej interesowała. U Derdeja znalazłem w niewielkiej objętości, przyzwoicie ilustrowaną, jasno wyłożoną historię tej wojny. Ta książka nie musiała wnosić nic nowego do wiedzy historyków o wojnie 1792, ale zrobiła według mnie coś ważniejszego - wniosła wiedzę o wojnie 1792 do bibliotek wielu amatorów historii. Tym bardziej, ze chętnym daje okazję rozwinięcia swej wiedzy (podana przez Derdeja literatura, mimo małej objętości liczy sobie 10 stron!). Także ostrożnie z tym potępianiem kolegi
. Drogi Durocu - jezeli Derdej jest u Ciebie na jednym z ostatnich miejsc, to ciekaw jestem gdzie podziewa się taka pani Nadziej z "Zamościem 1813"
Co do megalomanii autora, to gotów jestem zgodzić sie z wami ,chociaż pewnie i Wy spotkaliście się z nagminnym wśród niektórych naukowców zwyczajem podpisywania się pod znane (i najczęściej nieżyjące) autorytety. Takich "uczniów" Zahorskiego, Łojka czy Skowronka jest więcej (ten przynajmniej to otwarcie napisał...). A wracając do samej książki, to Derdej stawia śmiałą tezę, że ówczesne Imperium Rosyjskie nie było w stanie wystawić na wojnę z Rzeczpospolitą więcej niż 100 tys. żołnierzy jednorazowo (reszta - owe 200 tys. pilnowałać miała rozległej granicy liczącej dziesiątki tysięcy kilometów - od Szwecji po Alaskę oraz swych własnych poddanych podatnych na różne bunty), i że wojnę 1792 r. możnaby wygrać jedną bitwą, a co za tym idzie utrzymać niepodległość. Można się z tą tezą nie zgadzać, ale jest to teza warta dyskusji.
Co do bitwy z położenia środkowego, i owego "noszenia znamion" to po dowody odsyłam Cię do Wielhorskiego ("Szable w dłoń" Malocheville-Tarnowskie Góry 1991). Z kolei Derdej pisze: "Ks. Józef już 21 lipca przesłał królowi projekt skoncentrowania całosci sił koronnych i litewskich na głównych traktach prowadzących do W-wy, a następnie bicia po kolei kolumn nieprzyjaciela, mocno już wojną wyczerpanych. Zakładal on, że gdyby nawet jeden korpus rosyjski został rozbity lub mocno poturbowany, reszta musiałaby się cofnąć lub przynajmniej wstrzymać pochód, co dałoby czas niezbędny na ściągnięcie posiłków z Krakowskiego i Wielkopolski". Nic tylko zweryfikować ów dokument...
Duroc, tylko nam nie dostawaj zawału
, bo pewnie Valdemar Baldhead jeszcze sie u nas pojawi...
A właśnie Gipsy - Francuzi przynajmniej dyskutują o Petain'ie, choć się nim może nie chwalą. W sprawie "Enigmy" były z tego co wiem protesty, ale oczywiście nieskuteczne (przypominam sobie ostrą wypowiedź Bartoszewskiego)
I z tym dawaniem po mordzie Angolom
, to też nie przesadzajcie, a przede wszystkim nie uogólniajcie (nie sądźcie, bo będziecie sądzeni! Amen). Uprzedzam, że jak niepodległosci będę bronił Byrona, Blake'a (symbolisty), Turnera, Agaty Christie i kilku innych...
Pozdrawiam i czekam na "powrót Jedi"