post użytkownika Castiglione
No dobra, na razie koniec polemik z Santą :blush:
Znalazłem kilka ciekawych opinii o Konstantym, którymi chciałem się podzielić. Oto co o młodzieńczych latach wielkiego księcia pisał Adam Jerzy Czartoryski:
"Wielki książę Konstanty, przez naśladownictwo i widząc, że się to cesarzowej podoba, rozmiłował się też w moim bracie; sprowadził go do siebie i zmusił należeć do jego domowego grona; ale w tych stosunkach nie było mowy o polityce i memu bratu zła pod tym względem dostała się cząstka. Żadna z pobudek, jakie zbliżyły Aleksandra do nas, nie istniała dla Konstantego, a charakter jego kapryśny i gwałtowny, nie znający żadnego hamulca prócz strachu, nie zachęcał wcale do ścisłych z nim stosunków. Wielki książę Aleksander prosił mojego brata, aby się chętnie temu poddał, byleby tylko o jego zwierzeniach niczego się nie dowiedział Konstanty, dla którego jednak miał w sercu braterskie uczucie."
A tu Konstanty demokrata:
"Opinie jego były opiniami ucznia 1789 roku, który pragnąłby widzieć wszędzie rzeczypospolite, i tę formę rządu uważa za jedynie odpowiadającą pragnieniom i prawom rodzaju ludzkiego. Chociaż sam wtenczas bardzo byłem egzaltowany, chociaż się urodziłem i wychowałem na łonie rzeczypospolitej, gdzie zasady rewolucji francuskiej powitano z zapałem, jednakże w naszych dyskusjach to ja przemawiałem w imię rozsądku i starałem się miarkować skrajne opinie wielkiego księcia. Utrzymywał on między innymi, że dziedziczność tronu była instytucją niesprawiedliwą i bezrozumną i że piastowanie najwyższej władzy winno być zależne nie od przypadku urodzenia, ale od głosów narodu, który sam potrafi wybrać najzdolniejszego do rządzenia nim. Przekładałem mu wszystko, co się przeciw tej opinii przytoczyć dawało: trudność i niebezpieczeństwo przypadkowej elekcji, co Polska od nich ucierpiała, i jak bardzo Rosja odrębna i mało przygotowana do podobnej instytucji. Dodawałem, że przynajmniej na ten raz Rosja nic by na tym nie zyskała, ponieważ straciłaby tego, który był najgodniejszym, by znaleźć się u władzy, bo miał najczystsze i najzbawienniejsze zamiary. Rozprawy w tym przedmiocie toczyły się między nami bez końca."
Tu z kolei, jako miłośnik przyrody... :hahahaha:
"Czasami, wśród długich przechadzek naszych, rozmowa zwracała się na inny przedmiot, nie była nią już polityka, lecz natura. Młodziutki książę unosił się nad jej pięknościami; a trzeba było być prawdziwie usposobionym do tego rodzaju przyjemności, aby je umieć wynaleźć wśród kraju, który przebiegaliśmy. Ponieważ jednak wszystko jest względnym na świecie, wielki książę zachwycał się nad kwiatkiem, nad zielonością drzewa, nad trochę rozleglejszym widokiem, jakiego dostarczała mała wyniosłość gruntu, bo nie ma nic mniej malowniczego, nic brzydszego nad okolice Petersburga."
Wszystkie trzy fragmenty pochodzą z: Czartoryski Adam Jerzy, Pamiętniki i memoriały polityczne ( 1776-1809 )
-----------------------------------------------
A na koniec jeszcze jeden fragment. Jak najbardziej subiektywny i nie wnoszący niczego nowego w dyskusji. Za to barwny i ciekawy. Kto chce, niech czyta:
Kraszewski Józef Ignacy Przed burzą. Sceny z roku 1830
Było to bowiem za tego pamiętnego panowania, za tej osobliwej dyktatury wielkiego księcia Konstantego, która w dziwny sposób godziła się jakoś z konstytucją błogosławionej pamięci cesarza Aleksandra. Książę Konstanty, Nowosilców i cały Belweder były to korektywa nie dopuszczające, aby Królestwo wzięło ową konstytucją na serio. Na papierze stało prawo, w którym jakby na pośmiewisko zapisano: neminem captivabimus nisi iure victum, a co dzień niemal napełniały się kozy najrozmaitszego nazwiska: Dominikanie, Karmelici, Marcinkanki, pałac Bruhlowski, piwnice w Belwederze, mieszkanie Aksamitowskiego, ratusz, gdzie rządził Lubowidzki, stary zuchthaus, koszary atylerii, ludźmi chwytanymi pod najmniejszym pozorem jakiejś winy, a raczej cienia myśli lub usposobienia występnego. Turkot kocza książęcego, przelatującego pędem ulice, wyludniał je i przerażał jak burza niosąca pioruny. Na widok jego drżało wszystko. Najwyżej położone osoby, gdy je zawezwano do Belwederu, doznawały przerażenia, choćby się winnymi nie czuły. Rzadko w dziejach daje się spotykać taki terroryzm posługujący się tak rozgałęzionym, a tak — powiedzmy prawdę — niedołężnym szpiegostwem. Rok 1826 i potem 1830 dały tego najlepsze dowody. Despotyzm Konstantego był tak dzielnym bodźcem do utrzymania i podsycenia patriotyzmu, iż mu niemal głównie rozbudzenie i utrzymanie ducha przyznać należy. Najsystematyczniej w świecie zwracano oczy narodu na wszystko, co będąc zakazanym, stawało się przez to samo chciwie żądanym i upragnionym. Najmniejszy objaw samoistności nielitościwie karcony, surowa karność posunięta do śmieszności, zwróciły ducha wewnątrz, spotęgowały go, podniosły, rozdrażniły niemal do szaleństwa. W. książę, uwiadomiony w porę o drobnostkach i dzieciństwach, nie miał pomimo to najmniejszego pojęcia o rzeczywistym stanie umysłów. Łapano objawy zewnętrzne, ducha ująć nikt nie mógł. Przeczuwano go, domyślano się, goniono za nim — na próżno. Drażliwość księcia czyniła go po prostu śmiesznym. Opowiadano sobie cicho po całej Warszawie ów wypadek w Belwederze, gdy jednej nocy książę, zbudzony hałasem w sąsiednim pokoju, ledwie szlafrok na siebie narzuciwszy, zbiegł na strych, a posłany na zwiady kamerdyner Kochanowski odkrył winowajców, buntowników w faworytalnych małpach księcia, które wykradłszy się z klatki, bawić się zaczęły kulami działowymi, bombami i przyrządem wojskowym, którego pełno było zawsze po kątach. Podobnych popłochów kilka było w Belwederze. Raz przekradający przez wały za pałacem wódkę todreśnicy, na których straż napadła — wszystko, co żyło, powołali do broni. Lękano się nie wiedząc czego, chociaż ogromna armia płatnych stróżów bezpieczeństwa powinna była ręczyć za nie, a górą stojący jenerałowie Żandr, Kruta i inni mieli oko na wyższe sfery. Wojsko trzymane było w surowości niesłychanej — najmniejszy krok, słowo, wejrzenie kontrolowane, każda godzina czymś zajęta, nieustanne mustry nie dawały mu ani tchnąć, ani myśleć, ani zrobić kroku. [...]
Społeczeństwo przedstawiało obraz ciekawy, jedyny prawie w dziejach współczesnych. W wyższych sferach mocno sfrancuziałych, gdzie niemal polskiego języka usłyszeć nie było można, cichutko śmiano się i narzekano na w. księcia, ale jego ucisk nie wydawał się jednak do niezniesienia. Tam obawiano się może rewolucji tak samo jak w Belwederze i wstręt do niej miano równy. Pewien rodzaj apatii owładnął wszystkimi. Życie tam, gdzie się nie stykało z polityką, było im prawie wygodnym. Zresztą mówiono sobie, że książę nie był nieśmiertelnym. [...]
Ze wszystkim w świecie oswoić się można, wyższe społeczeństwo na koniec obyło się nawet z despotyzmem w. księcia: cichutko się śmiało z niego, a w potrzebie miało drogi do księżnej łowickiej, do Kruty, do Stasia Potockiego, do adiutantów, do faworytów, nawet do służby belwederskiej, aby sobie wyrobić pozwolenie lub przebaczenie. Mieszczanie po kątach opowiadali sobie anegdotki zabawne — siadywano Pod Białym Orłem na odwachu i — jakoś się żyło. Przybywający do Warszawy obywatel strzegł się nawet kapelusza księciu niemiłego włożyć na głowę — cichutko przemykał się przez ulicę, nie mówił nic, nasłuchał się półsłówek i szczęśliwy wracał pod spokojną strzechę do domu. Bawić się było czym, bo można było bezkarnie szydzić z olbrzymich projektów Lubeckiego, z Newachowicza i Spółki, z Doeplera, po trosze z Dmuszewskiego, wywieść dowcip jaki starego Żółkowskiego, na ucho opowiadać o teatralnych intryżkach i peruce blond Rautenstraucha, itp. [...]
Nie śmiał się chłopiec idący z butami zatrzymać naprzeciw Saskiego placu, gdy się odbywała parada, bo kto wie, co go tu spotkać mogło. Były godziny, w których znajdowania się na ulicy unikał każdy. Wiadomą była anegdota o owym szlachcicu-staruszku, który się rewii, niedaleko stojąc od Konstantego, przypatrywał i sam zażywając tabakę, księcia nią poczęstował, za co poszedł do kozy... Z zimną krwią szlachcic, po tej łaźni wróciwszy do domu, powtarzał, iż się nauczył, że zbytek grzeczności może mieć złe skutki.
|