Magnetyzer Konrada Lewandowskiego. Całkiem zgrabna powieść o Warszawie czasów II Rzeczpospolitej sięgająca retrospekcją czasów Księstwa Warszawskiego.
Polecam na święta! Smacznego
PS. A tu mała próbka. Konwersacja w Ziemiańskiej...
Cytuj:
— Czy rejent Leśmian przyjdzie dzisiaj? — spytał Drwęcki.
— Niestety nie! — oznajmił Fiszer grobowym głosem. — Biedak wpadł pod jamnika i leży w szpitalu... Ach! Czekajże... — poprawił binokle. — Teraz to wreszcie zaczyna mi świtać... Drwęcki? Tak? Ten zbieg od Łukasiewicza?
— Do usług.
— Panie kochany! Toż drogi profesor cały gorset mi rozkrochmalił, tak za panem płakał! No siadaj pan! Siadaj! Pogadamy przy pół czarnej... Ma się rozumieć, to Jerzy miał zamówić i płacić. Ten zwyczaj też był mu znany.
— A ty Jacusiu, co tak stoisz jak na warcie? Już ci kompana nie zjem, nie musisz go pilnować! Siadaj, siadaj...
— O huncwocie! — syknął pan Hiacyntus do Jerzego, gdy ten odsuwał mu krzesło.
— Toż ty takie bezeceństwa pannie Marysi chcesz recytować?!
— Ja... — jęknął Drwęcki, kompletnie zaskoczony atakiem z tak niespodziewanej strony.
— A dobrze! — weteran puścił do niego oko i roześmiał się głośno. — A niby skąd, jeśli nie z takiej poezji mają się brać kosynierzy i ułani?!
— Dobrze powiedziane! — rozległo się na schodach.
— O ułanach mowa, ułani tuż! — skwitował Fiszer. — Poznajcie się, moi drodzy! Podporucznik Hiacyntus Fedorczyk... pułkownik Bolesław Wieniawa-Długoszowski...
— Honor to dla mnie! — Wieniawa strzelił obcasami salutując staruszkowi.
— Bardzo mi miło. A jakże zdrowie szanownego pana marszałka, jeśli można zagadnąć jego osobistego adiutanta?
— Nie zdradzę tajemnicy lekarskiej jeśli powiem, że znakomicie.
— To dobrze. Póki pan marszałek Piłsudski zdrów, Najjaśniejszej Rzeczpospolitej nic nie grozi.
— Święte słowa, panie podporuczniku! A pod kim to, jeśli można zapytać, szanowny pan miał okazję służyć? — Pod samym dyktatorem Langiewiczem i pułkownikiem Czachowskim — odparł z dumą staruszek.
— Ho, ho! A pan...? — Wieniawa spojrzał na Jerzego.
— Komisarz Jerzy Drwęcki, bardzo się cieszę.
— Ten Drwęcki od Zielińskiego? — spytał Wieniawa ściskając dłoń Jerzego. — No, co za spotkanie! Myśmy już w Belwederze zakłady za panem porobili!
— O co?
— Czy przeżyje pan tę dintojrę. Generał Śmigły... — pułkownik zniżył głos — on cóż... trochę to nie państwowotwórczo... on nie bardzo ma zaufanie do policji państwowej, ale słowo, że ja na pana bardzo liczę!
— Cóż, postaram się nie zawieść pokładanego zaufania. Poradzę sobie.
— To świetnie! Idzie wreszcie ta kawa?
— Nie — odparł zniecierpliwiony Fiszer. — Za to nadchodzi właśnie pan Antoni i dobrze, bo skończy się całe to gadanie o polityce!
— Czekajcie! — łysy mężczyzna na schodach cofnął się szybko. — Zaraz powiem kelnerowi...
— Słonimski?! — obejrzał się Wieniawa.
— Czołem pułkowniku! Zaraz wracam.
— To może jednak ja... — podniósł się Jerzy.
— O nie! — powstrzymał go Wieniawa. — Pan jesteś dziś moim gościem! Ja stawiam z tytułu przyszłej wygranej. Z nami, ułanami rozmowa krótka! Skoro pan powiedziałeś, że sobie poradzisz, to przecież nie może być inaczej! Słonimski wrócił z kelnerem. Nastąpił kolejny etap wzajemnych prezentacji, w trakcie których pan Hiacyntus niespodziewanie zaczął udawać przygłuchego. Coraz bardziej zakłopotany Słonimski trzy razy musiał tłumaczyć, że nie jest Słoniewski, Słowikowski, ani Słoniewicz...
— A u dyktatora Traugutta był adiutant Sułkowski! — oznajmił z emfazą staruszek.
Przerażony Słonimski popatrzył błagalnie na Fiszera, ale ten siedział z kamienną twarzą. Wieniawa symulował pilne studia nad kartą likierów.
— To szanowny pan znał Traugutta? — Słonimski chcąc nie chcąc musiał kontynuować konwersację.
— Że jak...? — pan Hiacyntus przyłożył dłoń do ucha.
— Traugutta!!! — krzyknął zdesperowany pisarz. — Znaliście, dziadku, Traugutta?!!
— A znałem, znałem... I Kościuszkę też znałem...
— Pod Kościuszką się biliście?!
— A biłem, biłem... A po bitwie, tośmy tych pobitych z lasu do cyrkułu odstawiali... Dawali nam tam za nich całe pół rubla od głowy!
— Cooo??? Wieniawa nie wytrzymał i ryknął homeryckim śmiechem. Fiszer zawtórował mu niczym cała orkiestra dęta. Przyłączył się także Jerzy, a na koniec i sam pan Hiacyntus. Słonimski stał jak słup.
— Pan Antoni wybaczy... — powiedział wreszcie staruszek ocierają łzę. — Widać istnienie któregoś z moich przodków stanęło na chwilę pod znakiem zapytania i na mocy pańskiego paradoksu dziadka, odrobinę pogrążyłem się w niebycie. Ale w przeciwieństwie do profesora Panktona nie rozpłynąłem się całkiem w nicości... Już wszystko dobrze!
— Szanowny pan czytał moją „Torpedę czasu”? — jeszcze bardziej zdziwił się Słonimski.
— Owszem, owszem, bardzo intrygująca powieść. A wie pan, że przyszłość zajmuje mnie ogromnie. Weźmy na przykład takiego Edwarda Bellamy i jego książkę „W wieku XIX”, Wells też, jak najbardziej...
— Skąd u pana tak niezwykłe zainteresowania? — wtrącił Słonimski siadając.
— Stąd, drogi panie Antoni, że jak nas za styczniowej insurekcji posyłali z kosami w pole, to mówili, że to dla przyszłości. Odtąd, mnie ta przyszłość tak bardzo ciekawi. Jakaż ona będzie? Mówi pan zatem, że będziemy podróżować w czasie?
— Gdyby podróżowanie w czasie było możliwe — odezwał się Fiszer — to by już tamci z przyszłości tu do nas zajechali! Siedzielibyśmy sobie przy tym stoliku, a tam na schodach cała banda naszych potomków podsłuchuje i gęby rozdziawia! O, o! Całkiem jak ten tam niewychowany gagatek! — oskarżycielsko wskazał na cień przyczajony za kolumną na schodach.
— Idę o zakład, że ten gbur przybył tu z chlewa, nie z żadnej przyszłości!!! — Fiszer zagrzmiał na całą kawiarnię, a nazbyt ciekawy artystycznych tajemnic gość zrejterował w popłochu.
— Nic tylko podsłuchują i po mieście rozpowiadają, żeby chociaż coś rozumieli! Jakże tu kawę wypić?! — Ty się Franc o potomków nie postarałeś, więc tam w przyszłości podsłuchiwać nie ma komu — odparł Wieniawa.
— Tylko na współczesnych gamoni możesz liczyć. Ale co ma być, to będzie! Może nie warto tej przyszłości dożywać? Szable w dłoń! — sięgnął po kieliszek koniaku.
— Jeśli idzie o potomków, to mnie w zupełności wystarczy drugi Platon, który moje myśli spisze, jak ten pierwszy Sokratesowi — oznajmił skromnie Fiszer.
— Na co mi dodatkowo jakaś Ksantypa, nocniki i pieluchy? — Wie pan, panie Antoni — odezwał znów weteran. — Mnie w pańskiej „Torpedzie czasu” jeszcze jedna rzecz ogromnie zastanawia. Skoro profesor Pankton zniknął, bo przez ten jego eksperyment, jego dziadek i babka nie mogli się poznać i pobrać, to siłą rzeczy, profesor Pankton nie mógł zbudować swej torpedy i przeszkodzić dziadkom w mariażu... Co pan na to?
— A to, że igranie z czasem to czysty idiotyzm! — Fiszer nie dał Słonimskiemu dojść do słowa.
— Żadna tam przyszłość, ani przeszłość! Nie ma bytu zanurzonego w czasie! Bo i nie ma czego, ani w czym zanurzać. Byt nie istnieje! Czas to żałosne urojenie empiryków! Nie ma nic poza tą chwilą i tą rozmową! Wieczna wymiana myśli, wieczne tworzenie, oto co naprawdę jest!
— Ale przecież profesor Einstein... — ośmielił się zaoponować Jerzy.
— Czas relatywny niby? Albo absolutny? Nuda! Idiotyzm! — spiorunował go Fiszer.
— W czterowymiarowej czasoprzestrzeni Einsteina przeszłość, teraźniejszość i przyszłość istnieją jako miejsca, wszystkie na raz, na równi obok siebie — nie ustępował Jerzy.
— Tak? — zapytał chytrze Fiszer. — A niby skąd ten Einstein miałby wiedzieć co jest teraz, skoro u niego wszystko jest względne? A przecież nie zaprzeczy pan, że teraz rozmawiamy, prawda? Zatem „teraz” istnieje bezwzględnie! To przyszłość i przeszłość są niepewne i niekonieczne. Skoro Einstein stawia znak równości pomiędzy tym co było, jest i będzie, to się zwyczajnie myli. Fizykalne pomysły Einsteina należy dopiero metafizycznie uogólnić. Inaczej nie da się uchwycić tego, co się właśnie stwarza!
— Nie będzie dzisiaj Tadeusza? — zmienił temat wyraźnie znudzony Wieniawa.
— Chciałem się z nim pomówić o moim tłumaczeniu Baudelaire’a...
— Nie wiem — odparł Fiszer. — Ale za to możemy pogadać o francuskiej kuchni! Dziś na obiedzie u Tatarkiewiczów podali wyborny omlet z truflami...
— A myśmy jedli sztufadę! — oznajmił przekornie pan Hiacyntus.
— Nie może być! — Fiszer aż podskoczył. — Gdzie?!
Weteran z Drwęckim wymienili porozumiewawcze spojrzenia.
— W siódmym niebie! — stwierdził wymijająco staruszek.
— Panowie, może by tak melbę? — zaproponował pułkownik zerkając w kartę. — I sztukę mięsa też! — dodał rozmarzony Fiszer. Rozmowa zeszła na drobiazgi. Jedyny z niej pożytek dla Jerzego był taki, że gdy w którymś momencie pan Hiacyntus zagadnął o Witkacego, okazało się, że od kilku dni nie ma go Warszawie i nie wiadomo kiedy się pojawi. W środowisku astrologów i okultystów też nie działo się nic niezwykłego, aczkolwiek Franciszek Fiszer był innego zdania.
— Panie Jerzy! Aresztuj pan koniecznie Starżę-Dzierzbickiego!
— A za co?
— Ten łajdak, uważasz pan, ośmielił mi się dzisiaj przyśnić! — To chyba resort profesora Freuda...
— Tego idioty, któremu wszystko się ze spółkowaniem kojarzy?! — obruszył się Fiszer
— Każda niedojda ciągnie do Freuda!!! Drwęcki zaczął mieć poczucie zmarnowanego dnia, ale w sumie jakoś nie był w stanie wstać i pożegnać towarzystwa. W każdym razie nie wcześniej, aż sam Bóg Ojciec nie dał znaku do wymarszu.
— Panowie! — Fiszer rozprostował całe swoje gabaryty, o których w niewielkim zaokrągleniu można było rzec, że składały się z dwóch metrów wzrostu i metra sześciennego brzucha.
— Wisła wzywa!
— I mnie też — stwierdził Wieniawa.
Jerzy uznał, że trzeba udać się razem z nimi. Natomiast pan Hiacyntus ze Słonimskim, obaj już w doskonałej komitywie, skwapliwie korzystając z okazji, że kawiarniany Jehowa na chwilę spuścił ich z oczu, natychmiast wzięli się za uprawianie herezji, czyli rozpoczęli dysputę o przyszłych lotach w kosmos.
Chwilę później, na dole panowie Franciszek, Bolesław i Jerzy, w równym szyku stanęli przy pisuarach.
— Uuuuuchh!!! — stęknął donośnie Fiszer.
— Cóż tam, Franciszku, tryperek? — okazał fachowe zainteresowanie Wieniawa. — Pochlebca!!! — zadudnił gargantuiczny śmiech.
— Pokaż pan tego gnata, co go ukrywasz w płaszczu — dopinając rozporek pułkownik zwrócił się do Jerzego, który skończył pierwszy. Fiszer kontynuował nucąc Titinę. Drwęcki podał colta Wieniawie. Ten obejrzał pistolet uważnie, wyjął magazynek, przeładował na pusto i pstryknął spustem.
— Ładna rzecz — stwierdził.
— Z tego dostał Zieliński? Jerzy skinął głową.
— Dokładnie model z 1911 roku... — myślał głośno Wieniawa.
— Wie pan, że Wilniewczycz ze Skrzypińskim ciągle chodzą po ministerstwie i komu się da wiercą dziury w brzuchu żeby koniecznie zrobić polską wersję. Naprawdę tak dobrze ta maszynka bije?
— Profesor Grzywno-Dąbrowski był pełen podziwu — podkoloryzował Jerzy poranną rozmowę.
— Ten z medycyny sądowej? — przypomniał sobie pułkownik zwracając broń.
— A no to już lepszej rekomendacji nie możemy oczekiwać! Dam znać komu trzeba. Tylko powiedz pan jeszcze jak tu jest z celnością, w co się z niego trafia?
— Z pisuaru trafiamy prosto do Wisły! — zagrzmiał stanowczo Fiszer. — Nawet z zamkniętymi oczami!
— Wobec tego nazwiemy go wisem! — oznajmił pułkownik Wieniawa-Długoszowski. — A gazetom się powie, że to od nazwisk twórców...