Odpowiedź: jurkordWitam serdecznie po raz trzeci i ostatni w tym tygodniu! Przepraszam że przynudzam, ale mam nadzieje, iz dzieląc się moimi notatkami (wklejając ich fragmenty do postu
) może jednak komuś pomogę.
W „Czasie” z 1855 roku w „Części literaracko-artystycznej” zamieszczona jest recenzja trzeciego zeszytu „Cmentarza Powązkowskiego” K.W. Wójcickiego, zawierającego m. in. życiorysy takich osób, jak; „..Cypryan Godebski, dowódca 8-go pułku b. w. p., … Kazimierz Lux, sztabs oficer b. w. p., … Karol Skalski, kapitan b. w. p., …Roman Wiktor, oficer b. w. p.”.
Dalej czytamy – cyt.;
„…Z życiorysów tych, najbogatszym w różne bogate szczegóły, jest Wiktora Romana; a to z okoliczności męstwa jego okazanego przy zdobyciu wąwozu Somo–Sierra. Rzecz szczególna, że pomiędzy tylu imionami dzielnych wojowników przytoczonymi przez Wójcickiego, a przyjmującymi udział w tej pamiętnej wyprawie, która okryła chwałą polskich ułanów, pominięto zupełnie imię Wincentego Tedwena, ówczesnego wachmistrza pułku Szwoleżerów dziś b. kapitana gwardii.
Tedwen, jeden z naocznych świadków tej sławnej rozprawy, żyje do dnia dzisiejszego, a będąc w miesiącu grudniu 1853 roku w Warszawie, opowiadał sam ciekawe szczegóły dotyczące tej bitwy, który jeden z obecnych skreślił do swych notat i nawet odczytał w pewnym literackim gronie.
Obecnie, z okoliczności uczynionej przez Wójcickiego wzmianki, zrobiłem za pozwoleniem właściciela tych notatek, wyjątek z tychże, i podaję tak, jak wyszły z ust starego wojaka (obecnie, po 150 latach, z okoliczności uczynionej przez Zenobiego, robi to jurkord – bez pozwolenia, hi, hi!):
„ Było to 30 listopada 1808 roku. Poranek był mglisty, a nawet dość chłodny; stanęliśmy pod załomem góry Somo-Sierra z naszym trzecim szwadronem pułku Szwoleżerów gwardii Cesarza, gdyż dnia tego otrzymaliśmy przeznaczenie na służbę przy jego osobie, jako obznajmieni już z tym rodzajem obowiązków, zwłaszcza gdyśmy je pełnili przy Napoleonie w czasie jego pobytu w Bajonnie.
Kule hiszpańskie już świstały w powietrzu, już i armaty wciąż grały, ale strzały do nas nie dochodziły, bo nas wyłom góry osłaniał. Stałem przy wachmistrzu Kiełkiewiczu, sam będąc także wachmistrzem i gawędziliśmy o naszych wypadkach w Hiszpani**.
Jedyną zawadą na drodze do Madrytu, był wąwóz pod Somo-Sierrą. Wąwóz ten od miejsca, gdzie stały wojska francuskie, ciągnął się w górę przeszło do pół wiorsty. Na górze ustawił nieprzyjaciel kilkanaście armat, a po kilka tychże, miejscami, na drodze wąwozu.
Po jednej stronie tegoż wąwozu wznosiła się góra, ale tak stroma i prostopadła, że niepodobna było wdrapać się na nią; po drugiej, również góra, poprzedzona z boku niejaką płaszczyzną i nieco już pochylsza*. Po obu zaś stronach na szczytach gór i na końcu wąwozu, za wzgórza którego szedł ogień działowy, rozłożyło się przeszło 13 tysięcy Hiszpanów, czyniąc przystęp niepodobnym.
Napróżno Cesarz kusił się o zdobycie taj fatalnej zapory, na próżno nieustraszona piechota francuska pod okiem swego wielkiego wodza, starała się przebić przez ten wąwóz. Kto wie nawet, czy jeden dzień spóźniony, w którym by Hiszpanie zdążyli oszańcować to przejście, nie byłoby je uczyniło niezdobytym na zawsze; ale szczęście chciało, żeśmy ich wyprzedzili, a przygotowane do obrony deski, koły i wańtuchy, które użyte umiejętnie w wąwozie stały by się dla nas murem, leżały bezużyteczne po bokach tegoż pod górą.
Kiedy tak wszelkie usiłowania Francuzów, o zdobycie tej pozycji, spełzły na niczym, Napoleon wzywa marszałka Berthier, i wydaje mu rozkaz, aby dla wzięcia armat, na wzgórza wysłał będący przy Cesarzu szwadron polskich ułanów.
Po raz pierwszy może, jak Napoleon Napoleonem, a marszałek marszałkiem, ten ostatni ośmielił się zwrócić uwagę Cesarza, ze to było niepodobnem. Sam mi to później opowiadał marszałek Berthier, kiedym go eskortował z Valladolid do Francyi. Cesarz spojrzał na mnie, mówił marszałek, zmierzył mnie swym przenikającym wzrokiem i odrzekł: „Zostaw to Polakom, i rób swoje”.
Wtedy marszałek przybiegł do naszego szwadronu i rzekł: „Cesarz wam powierza zdobycie tej pozycji, pewny że ją weźmiecie, a ja znając waszego ducha, wiem że to będzie dla was drobnostka.”
Oto mi piękna drobnostka, ale rozkaz dany i dosyć na tym. Wnet też Kozietulski, który był niesłychanie odważnego serca, i przepadał za niepodobnymi doprawdy zwyciestwami, wystąpił naprzód jako szef szwadronu i krzyknął: - formuj się w czwórki!. Wysuwamy się tedy zza załomu góry, gdzieśmy dotąd, jak w twierdzy, mimo kul hiszpańskich bezpiecznie stali.
Lecz zaledwie zdążyliśmy się rozwinąć w połowie, gdy grad kartaczy spotyka nasz szwadron, a pierwszym z oficerów, który pada ofiara, jest Rudowski.
Muszę się wam przyznać, że to fatalne powitanie ze strony Hiszpanów, diable nas zmieszało, już sądziliśmy nawet, że się nie zdołamy sformować raz drugi, gdy znów się ozwał się głos Kozietulskiego. Oprócz niego, ośmiu oficerów w tym szatańskim spotkaniu, przyjmowało udział: Rudowski, który jak powiedziałem zabity najpierwej; dalej Rowicki, kapitan Dziewanowski, Piotr Krasiński, Krzyżanowski, Niegolewski, Zielonka i Dobiecki. Co zaś do żołnierzy, było ich w szwadronie 125 ludzi.
Lecz jeżeli mnie słuchacie dla tego, aby spisać i kiedyś ogłosić, pamiętajcie, że wszystkie te imiona, które wymieniłem, należałoby złotymi w dziejach naszych drukować zgłoskami.
Tu zatrzymał Tedwen swoje opowiadanie, pokręcił wąsa, zadumał się, jakby dla uczczenia pamięci poległych bohatersko pod obcym niebem i za obcą sprawą rodaków, a po chwili tej uroczystej i głębokiej zadumy, tak dalej mówił:
Owa tedy ilość, jak powiedziałem, miała zdaniem Napoleona, rozstrzygnąć los wojny. Jako wachmistrz, musiałem być z tyłu szwadronu, ale lat 18, a nadewszystko ta jedna myśl, że Cesarz tak blisko, że spogląda na nas, i ocenia odwagę naszą, przemogła wszelkie w tym względzie formy; przy drugiej więc komendzie Kozietulskiego, wysunąłem się naprzód i w miejsce poległych towarzyszów, w pierwszej czwórce stanąłem.
Sformowawszy się na nowo, nowy przypuściliśmy atak, samym środkiem wąwozu w górę. Pędząc jak na oślep, uniosłem tylko pałasz tak, aby zasłonić oczy od postrzału, i nic nie widziałem, prócz ognia i dymu, nic nie słyszałem, prócz huku armat i świstu kulek karabinowych. Aż do tej chwili miałem zupełnie słabe wyobrażenie, o tym gradzie kul, o jakim nieraz przy ognisku w polu opowiadali starzy wojacy, ale od wejścia w ten piekielny wąwóz, przekonałem się o tym. Nie był to bowiem plac boju, ale rzeczywiście piekło, zdawało się, że ziemia zapadnie się warz z nami.
Kiedym w połowie drogi, rzucił okiem dookoła siebie, nie widziałem nikogo, czułem tylko, że koń mnie unosi, i dlatego domyśliłem się tylko, że musiałem towarzyszów wyprzedzić. Nie wstrzymywałem go jednak, a nawet w duszy cieszyłem się z tego, gdyż nasi oficerowie zwykli byli z otyłości jego żartować, mówili, że go karmię na mięso. Później dopiero dowiedziałem się, że w czasie tej szarży, pod Kozietulski ubito konia na połowie drogi, inni zas dzielni oficerowie, albo zabici, jak Rowicki i Krzyżanowski, albo ranni, jak Piotr Krasiński, zostali.
Dostawszy się na wzgórze, i stanąwszy przy samych armatach hiszpańskich, ujrzałem resztę porozsypywanych współtowarzyszów, a gdy działa nieprzyjaciela grać już przestały, albowiem szarża nasza tak była gwałtowną, że nie zdążyli po raz drugi wystrzelić, sypnęła się po za nami i reszta jazdy, a wdzierając się na wzgórze, łamiąc wszystko, co tylko jej opór stawiało, stanowczo (? - słabo czyt.) los bitwy rozstrzygła.
Pamiętny to i pełen sławy był dzień, dla naszego pułku, ale ciężki i bolesny dla szwadronu. Ze 125 żołnierzy pozostało przy życiu tylko…. 23, stu zaś bohatersko co się zowie poległo i to w jednej szarży. Kozietulski wyszedł szczęśliwie z tej bitwy i umarł dopiero 1821 w Warszawie, zawsze wskutek ran ciężkich, w stopniu pułkownika 4 pułku ułanów. Rudowski, Rowicki i Krzyżanowski, jak to wspomniałem, zginęli. Dziewanowski stracił nogę, a di tego strzaskano mu ramię, to też i umarł wkrótce w Madrycie. Piotr Krasiński, lubo ciężko ranny, dotąd żyje jeszcze, Niegolewski odebrał 32 bagnetów, żyje w poznańskim, podobnież Zielonka i Dobiecki, ustrzeleni od kul zostali.
Co do mnie, otrzymałem ranę w nogę i stopień oficerski, a mój koń … siedem kul. Moje suknie i wszystkie przybory, tak były nabite kulami, jak gwoździami. Z płaszcza, który zwykle zawieszaliśmy na sobie w kształcie chustki złożonej na krzyż na piersiach i związanej na plecach, nie można było jednej pary rękawic wykroić, a kontrola szwadronu, którą miałem*** w kaszkiecie, tak była posiekana kulami, że nie można jej było użyć do apelu. Nie był on też i potrzebny dnia tego, chyba dla przypomnienia o stu braciach naszych. Mój towarzysz Kielkiewicz wachmistrz, należał także do owej małej liczby szczęśliwych, którzy z tego gorącego piekła życie unieśli.
Straciliśmy dużo, to prawda, ale niesłychanie zyskaliśmy na wewnętrznej wartości, i gdy pułk nasz po tej rozprawie, przeciągał koło starej gwardii Napoleona, patrzącej na nas zawsze krzywo, i nazywającej nas młokosami, wówczas sami wykrzykli do nas: - niech żyje stara gwardia! a Cesarz zawoławszy do siebie pułkownika naszego hr. Wincentego Krasińskiego, oświadczył mu wobec wszystkich, żeśmy godni tej nazwy.
Później znowu, kiedy Napoleon objeżdżał pole bitwy, widząc tu i ówdzie leżących zabitych ułanów naszych, to pod działami, to obok tychże, lub na nich, zatrzymał konia i zadumawszy się nieco, zapytał świadków tej sceny, wskazując na trupów: - Nie sąż oni waleczni?.
I nie mylił się zaprawdę, szli oni zawsze naprzód i zawsze ginęli, a ginęli mężnie. Na własne oczy widziałem żołnierza z naszego szwadronu, nazwiskiem Izabelewicza, który dostawszy odłomem granata w sam brzuch, usiadł na ziemi, i prawie konając, z najzimniejszą krwią wysnuwał z siebie wnętrzności.
W ogóle pamiętna ta w dziejach jazdy potyczka, bo tak ją nazwał Berthier, mówiąc do mnie w kilka dni o niej, to także sprawiła, że o ile z jednej strony wzbudziła w Napoleonie zaufanie do nas, tak nawzajem też żołnierzowi naszemu utorowała drogę do osoby Cesarza, i wyrodziła w każdym z nich pewną śmiałość do niego. Dowodem tego był jeden z naszych mazurów, który skończywszy służbę i wracając znużony z palcówki, chciał sobie fajkę zapalić. Ujrzawszy więc z daleka ognisko, szedł prosto do niego z nabitą lulką, a gdy Francuzi wstrzymywali go, ostrzegając że przy tym ognisku jest Cesarz, zaczął ich rozpychać, mówiąc obojętnie: - Alboż to my nie znamy się ze sobą?.
Napoleon posłyszawszy spór, spytał o co idzie, a dowiedziawszy się o przyczynie, kazał puścić żołnierza. Mazur przystąpił wprost do ogniska i wziąwszy w rękę zapalona głownię, zapalił lulkę. Nie mówił on po francusku, ale słysząc ciągle o gwardii Cesarza, słowa: garde imperiale – utkwiły mu w głowie. Pufnąwszy tedy kilka razy z lulki, przyłożył rękę do kaszkietu, wyciągnął się jak struna i rzekł z całą powagą: - Merci garde imperiale! I odszedł.
Długo Napoleon śmiał się z tej żołnierskiej naiwności mazura i nieraz powtarzał o niej w gronie swych marszałków.
W takie to mniej więcej słowa opowiedział Tedwen tę bitwę, należało tedy i to wydać na jaw, a nie przechowywać w notatkach; takie opowiadania rycerskie więcej daleko zajmują, niż najlepiej pisane karty romansu.”
-----
Ten przydługi cytat, nie ma być (w mojej intencji) przyczynkiem do ustalenia „prawdy” o szarży somosierrskiej – nie ten temat. Nawet nie chodzi mi o próbę weryfikacji zwrotnych i istotnych momentów tej bitwy. Wielu przecież historyków poświeciło „trochę” czasu i papieru na obiektywne ustalenie przebiegu szarży – następni podejmują wciąż nowe próby.
Mnie akurat zainspirowało co innego. Zenobi w poście z 22 lutego napisał – cyt.: „ ..Załuski ,,… robił zarzuty praktycznie wszystkim, którzy pomagali mu w ustaleniu faktów, w tym nawet bezpośrednim uczestnikom bitwy pod Somosierrą: Toedwenowi… ”.
Mamy oto jedną relację Teodwena, drugą – majora z „Kalendarza”; przytaczanie kolejnych, sobie i czytelnikom już daruję, np. Zenobi zwrócił słusznie uwagę na bardzo interesujący artykuł w "Kwartalniku Historycznym" z 1924 roku. Przeczytałem też jeszcze raz (str. 85-87 i 151-153 „Wspomnień..”) uwagi i wątpliwości Załuskiego, dotyczące powyżej przytoczonej relacji Teodwena oraz sprostowania, w tym także samego Teodwena z 28 marca 1858 roku.
Czekam zatem, Zenobi na twoje wnioski, gdyż 5 lutego sam przecież pisałeś: „…Pamiętać również trzeba, że podstawą metodologii badawczej jest ocena źródła historycznego. Załuski pretendował do miana kronikarza pułku, ale swoje wspomnienia pisał trochę tendencyjnie - wybielał epokę, budował legendę…”
-------
*) Zenobi! – nowy trop do Lermy, nawet kilka – oto np. stosowny cytat z opowieści majora w „Kalendarzu”: „..dnia tego z kolei szwadron nasz był na grangardzie przy cesarzu..”.
**) Apaczu, tak na marginesie: ciekawe, jaki pejzaż mistrzowie pędzla mogli sobie wyobrazić, po takim plastycznym opisie wąwozu, i to z ust bohatera, świadka historii ? Pomóż: która to z licznych wersji ujęcia tego tematu w obrazach różnego autorstwa jest najbliższa takiej scenerii szarży?
***) To który z wachmistrzów czytał rano apel, major opowiadał przecież - cyt.: „..Wachmistrzu czytaj apel !... Usłuchałem komendy, sięgnąłem za zanadrze i wyjąłem listę..”
Do miłego – ale z mojej strony dopiero za tydzień - jurkord