Nasza księgarnia

„Zająć Wilno!"

Posted in Czytelnia

Zamów książkę!

Okropna burza - „pustynia" - śmiertelna dieta dla koni - opuszczone wioski - grabież - bagna - kapitan Fivaz pisze swój testament - Lyautey przysłuchuje się orkiestrze - militarny spacerek - Napoleon opuszcza Kowno - zdesperowani rabusie - pełna kareta dowódców - Murat – Davout -Berthier - rozważania strategiczne - „Widziałem brak zgody wśród moich generałów" - poważny błąd - Gdzie jest Barclay? - Dumonceau na skrzydle armii - Montbrun nie panuje nad sobą - potyczka - do Wilna - brat Segura zostaje jeńcem.

Trzy mosty mają zostać przerzucone w odstępach 100-metrowych. O 10 wieczorem, saperzy Eble'go rozpoczną wodowanie pontonów ze swoich wozów, z których każdy zaprzężony jest w dwanaście koni. Trzy kompanie 13 Pułku Piechoty Lekkiej z zachowaniem ciszy przeprawiają się w łódkach, lądują na przeciwległym brzegu i kładą w piachu, „kryjąc się za małą skarpą, jaka utworzyła się na brzegu", aby ubezpieczać operację stawiania mostu. O tej porze nocne niebo pełne jest już migocących gwiazd.

 

Sołtyk, którego płynna francuzczyzna umożliwiła mu niedawno przydział do gabinetu topograficznego Cesarskiej Kwatery Głównej, jest

zapewne jednym z pierwszych oficerów sztabowych, który przechodzi na drugi brzeg z rozkazem przyprowadzenia Napoleonowi kilku chłopów:

„Było tak ciemno, że nie wiedzieliśmy, czy mamy przed sobą wroga czy też nie. Tak daleko jak mogliśmy dojrzeć, nigdzie nie pojawił się żaden patrol, ani żaden zwiadowca. Dopiero kiedy na prawym brzegu zajęło już pozycje około 100 ludzi, usłyszeliśmy dalekie odgłosy galopujących koni. Silny oddział huzarów Moskali zatrzymał się około sto kroków od naszych słabych straży przednich. Choć było jeszcze ciemno rozpoznaliśmy ich po białych pióropuszach.3 Zbliżając się do nas, dowodzący oficer krzyczy po francusku: 'Qui vive?' 'Francja!' cicho odpowiadają nasi ludzie. 'Co wy tu robicie? Od.... się!' 'Niedługo zobaczycie!' rezolutnie odpowiadają nasi zwiadowcy. Wtedy oficer wraca do swoich ludzi i rozkazuje im strzelać z karabinków. Żaden z naszych nie odpowiada. Huzarzy nieprzyjaciela znikają galopem".

Segurowi, z jego literackim umysłem, wydaje się, że słyszy trzy wystrzały

jak Les trois coupsw teatrze francuskim porównanie to „zirytowało Napoleona" chociaż armia rosyjska jest oddalona o 75 mil.

O 3 nad ranem Dumonceau zostaje zbudzony przez srebrne trąbki swojego pułku „radośnie grające pobudkę, a chwilę potem wsiadanego". Ponieważ Czerwoni Lansjerzy mieli ruszać nad rzekę dopiero późnym przedpołudniem, generał hrabia Colbert, dowódca pułku, „ustawił nas w czworobok. Gdy już fanfary odpowiednio nas do tego przygotowały, adiutant pułku Fallot donośnym głosem odczytał cesarską proklamację". Tak samo było we wszystkich pozostałych pułkach. Kapitanowi Piotrowi Auvray'owi z 23 Pułku Dragonów wydaje się, że armia reaguje z „niezrównanym entuzjazmem. Jej odczucia podzielali wszyscy z otoczenia Napoleona, tak Francuzi, jak i cudzoziemcy". Tak samo u Segura:

„Słowo Niemen rozpalało naszą wyobraźnię. Wszyscy pragnęli przedostać się na drugi brzeg i było to pragnienie bardzo naturalne, wziąwszy pod uwagę, że opłakane warunki w Polsce codziennie pogarszały naszą sytuację. By skończyć z tymi narzekaniami, kraj nieprzyjaciela ukazano nam jako ziemię obiecaną".

O czwartej rano nad rozciągającymi się za mostami równinami Litwy wstaje słońce i Planat de la Faye, patrząc ze szczytu cesarskiego pagórka, widzi jak:

„armia, w paradnych mundurach, z zachowaniem całkowitego porządku, zaczęła defilować w stronę trzech mostów. Na czele każdego pułku kroczyła orkiestra grająca fanfary, przeplatane okrzykami 'Vive l'Empereur!'. Wszystko to wyglądało jak jedna wielka parada".

Robi to również wrażenie na majorze Boularcie z Artylerii Gwardii:

„Oddział za oddziałem zjawiał się i zajmował swoje miejsce na wyżynie, gotów do przekroczenia mostów, gdy nadejdzie jego kolej. Przybywając ze wszystkich stron, wydawały się one wyrastać spod ziemi. Tych 2OO OOO ludzi, zebranych na małej przestrzeni, napierających bez przerwy na mosty, a potem zbierających się na rozległej równinie na prawym brzegu, aby wreszcie rozjechać się w różnych kierunkach, tworzyło wspaniały spektakl, może jedyny taki w historii".

Kolega Boularta, pułkownik Lubin Griois ten wielki miłośnik wszelkich rozkoszy życia, zwłaszcza włoskiej muzyki i kobiet na zawsze zapamięta jak słońce „pobłyskiwało na broni i kirysach niezliczonych oddziałów, reprezentujących wszystkie narody, nieprzerwanie przelewających się przez trzy mosty. Oddziały te aż prześcigały się w zapale zajmując miejsce po obu brzegach rzeki". Porucznik Chevalier z Szaserów Gwardii szczerze wierzy, że Napoleon „zrobił wszystko, co było w jego mocy, aby uniknąć tej wojny". Wszystko to wydaje się mu zgoła nienaturalne, „jak gdyby ziemia zamiast zwyczajnych plonów rodziła zbrojnych ludzi". Zjawił się już, po wyczerpujących, forsownych marszach po 35 mil dziennie, III Korpus Ney'a. Gdy tak wyłania się on z lasu pod Pilwiszkami, jeden z jego wirtemberskich oficerów artylerii, major Faber du Faur, szkicuje roztaczającą się przed nim scenę, ukazując na pierwszym planie paru witemberskich grenadierów, a w oddali kolumny przekraczające trzy mosty pontonowe. „Gdy tylko pierwsza dywizja zajęła pozycje na drugim brzegu," kontynuuje Segur:

„Cesarz, ogarnięty nagłym zniecierpliwieniem, pogalopował na przełaj, tak szybko jak tylko mógł biec jego koń, do przylegającego do rzeki lasu. Zdawałoby się, że w swym pędzie sam jeden chce dosięgnąćwroga".

„Czysta fikcja literacka", wybucha Gourgaud. „Czyżby zastępca prefekta pałacu wziął swoje postacie z domu wariatów?" W tym jednak przypadku wydaje się, że Segur ma rację, nawet jeżeli jego sposób wyrażania się jest nieco melodramatyczny. Caulaincourtowi, jadącemu parę kroków za Cesarzem, z mapą powiatu zwisającą na skórzanym pasku z dziurki w lewej klapie munduru, Napoleon wydaje się być:

„zaskoczony na wieść, że armia rosyjska się wycofała. Dopiero kilka złożonych raportów i zeznań rozmaitych świadków sprawiło, że uwierzył w tę wiadomość. Przez prawie pięć mil podążał tuż za oddziałami czołowymi, popędzając naprzód całą armię i przesłuchując po drodze wszystkich napotkanych chłopów, ale nie dowiedział się niczego pewnego. We wszystkie strony zostali rozesłani Polacy z zadaniem zdobycia informacji".

Nie ujrzawszy żadnego wroga poza „pobłyskującą od czasu do czasu na horyzoncie lancą kozacką" Napoleon wraca do swej kwatery głównej na lewym brzegu. Około pierwszej po południu wkracza na Litwę po raz drugi, tym razem bardziej ceremonialnie, na czele Gwardii Cesarskiej, która „przekraczała rzekę przy dźwiękach swoich orkiestr".

Przekraczanie rzeki idzie tak gładko i szybko, że gdy Czerwoni Lansjerzy jadą w dół, aby dołączyć do reszty kawalerii Gwardii, Dumonceau zastanawia się, gdzie się podziało te kilkadziesiąt pułków. I Korpus Davouta, zmierzający w wąskim szyku w stronę Wilna, całkowicie już

„zniknął, gdzieś na szerokich równinach". Po zejściu z mostów razem z pozostałymi czterema pułkami kawalerii Gwardii (Szaserów, Grenadierów, Dragonów i 1 Polskich Szwoleżerów), Czerwoni Lansjerzy skręcają w lewo i „miarowym kłusem" podążają „szeroką, piaszczystą drogą" w dół rzeki.

Po jakimś czasie na horyzoncie pojawia się Kowno. „Porządnie wybudowane miasteczko, położone w sosnowym amfiteatrze" porucznikowi Vosslerowi z Pułku Huzarów Księcia Ludwika przywodzi ono na myśl miasta włoskie. Wróg nie broni jego murów, a pułkownik St-Chamans, przejeżdżający szybko ulicami na czele 7 Pułku Szaserów, zauważa, że wszyscy mieszkańcy pozostali w mieście. „Powitali nas przyjaźnie i nikt im nie wyrządził krzywdy".

Dumonceau i jego Holendrzy wciąż brną do przodu piaszczystą drogą

„wśród hałasu różnorakich pojazdów, w duszącym upale, niemalże nie do wytrzymania," gdy nagle:

„niebo naładowało się elektrycznością, przetaczającą się przeraźliwie po chmurach, które napłynęły z szybkością, jakiej nigdy przedtem nie widzieliśmy. Około trzeciej po południu, gdzieś bardzo blisko uderzył piorun. Zabił dwóch ludzi i trzy konie".

Z tyłu, na mostach burza nadchodzi tak nagle, że 2 Pułk Kirasjerów, czołowy oddział II Korpusu Kawalerii Rezerwowej Montbruna, ledwie ma czas, aby zrzucić swe białe płaszcze, zaś:

„6 Szwadron był jeszcze na moście, kiedy piorun huknął z taką siłą, że wszystkie nasze głowy, jakby na musztrze, gwałtownie pochyliły się ku szyjom końskim. Wiele burz widziałem w życiu, ale nigdy czegoś nawet zbliżonego do tego, co działo się nad Niemnem! Chmury cisnęły błyskawicą w most pontonowy, który właśnie przekraczała 6 Kompania. Spadł grad małych kamieni, z których niektóre trafiły w nasze kirysy. Pan Henryk Vanderdrier dostał jednym z nich w policzek. Czy to odgłos grzmotu, czy też grzechotanie gradu tak przestraszyło konia sierżanta pocztu sztandarowego, że zwierzę wskoczyło do rzeki i dopłynęło do brzegu. Wszystko co podczas tej przeprawy widać było na wodzie, to jego biedny łeb i umocowane przy siodle drzewce sztandaru! Nigdy w życiu nie zostałem też tak zmoczony, jak wtedy!"

Burze tutaj są gwałtowne, lecz krótkotrwałe ta już przechodzi, kiedy ludzie Thiriona ustawiają się w jednej linii z 1 Pułkiem Szwoleżerów Gwardii na prawo od mostów. Jednak w oddalonym tylko o parę mil Kownie, gdzie „dokuczliwa ulewa" strugami zalewa Dumonceau aż przez dwie godziny, gwałtownie podniósł się poziom wody w Wilii. Jedyny most na tej rzece został wcześniej spalony przez tylne oddziały rosyjskie, a wezbrane wody skutecznie powstrzymują francuski pościg. Po jakimś czasie na scenie zjawia się Napoleon we własnej osobie i wydaje rozkaz młodemu pułkownikowi Geheneucowi z 6 Pułku Piechoty Lekkiej, aby wziął kilku polskich szwoleżerów i znalazł bród, co zostaje natychmiast wykonane. Z pomocą jeszcze dwóch rezolutnych pływaków, Geheneucowi udaje się przeprawić wraz z koniem na drugi brzeg. Wracając do swojego pułku, zauważa polskiego szwoleżera porwanego prądem rzeki i rzuca się:

„w ubraniu do wody, aby go ratować. Czyn ten, sam w sobie bardzo chwalebny, Napoleon uznał za niestosowny w wykonaniu pułkownika stojącego na czele swojego oddziału, i to w obliczu wroga. Co też mu oznajmił".

Bohaterskie wyczyny są piękne, ale tu trzeba pontonów, Napoleon rozkazuje więc Lariboisière'owi, aby pożyczył generałowi Haxo batalion robotników marynarki z tak zwanej Marynarki Dunaju. Dla malarskiego oka Lejeune'a scena, kiedy zabierają się oni do pracy, przypomina te z obrazów Rafaela:

„Cesarz, choć tak samo przemoczony jak wszyscy, był obecny przy odbudowie mostu. W ten sposób wymusił niesamowitą aktywność wszystkich tam pracujących, w tym dwustu inżynierów [siei] z oddziałów generała Haxo, rozebranych do naga".

Rosjanie zniszczyli również stały drewniany most na Niemnie, ale zostaje on szybko odbudowany, więc teraz przelewają się przez niego kolejne oddziały. Wydawszy jeszcze generałowi Haxo rozkaz przerzucenia czwartego mostu pontonowego, oraz dwóch dodatkowych na kozłach, Napoleon opuszcza miejsce akcji około ósmej wieczorem i kieruje się w stronę swojej nowej kwatery w klasztorze o pół mili za miastem.

Wybór budynku na CKG należałby normalnie do obowiązków Prefekta Pałacu, Ludwika-Franciszka Józefa de Bausset człowieka tak tęgiego, że hiszpańskie krzesła miały tendencję łamania się pod nim ale Bausset jest wciąż w Paryżu i, według Gourgauda, zadanie to przypada Segurowi, pierwszemu zastępcy prefekta. Co też oznacza, iż jest mało prawdopodobne, aby był on świadkiem sceny nad Wilią. Widocznie jednak na wpół mityczna wersja tego zdarzenia, podobna do tej, którą poda później Segur, cały czas wzbogacana, rozchodzi się po całej armii i dociera również do Dumonceau. Właśnie kiedy urządza się on na swoim mokrym biwaku tuż pod murami miasta, słyszy od kolegów, „którzy byli w mieście po zakupy", wersję jeszcze bardziej melodramatyczną. To sam Cesarz, opowiadają mu, „z pomocą dwóch żołnierzy", ryzykował życiem, próbując przeprawić się przez wezbrany potok!"

„Widząc w jak opłakanym stanie, do którego doprowadziła nas burza, przybywamy", kontynuuje Lejeune:

„ludność całego miasteczka i duchowni jego wielu klasztorów dostarczyli nam mnóstwo jedzenia. Picie chłodzonej wody z miodem i godnego uznania piwa własnego wyrobu było tutaj codziennym luksusem. Ale niestety, takie nagłe przestawienie się na mrożone napoje, chciwie przełykane przez zmoczonych deszczem i spoconych ludzi, momentalnie spowodowało chorobę u wielu z nas".

Brygada piechoty Dedema była jedną z pierwszych, które przekroczyły Niemen. Powinna się ona teraz znajdować już dobrych kilka mil na drodze do Wilna, więc on także może tylko powtarzać co zasłyszał, kiedy podaje, że pierwsze wkraczające do Kowna oddziały nie wyrządziły szkody ani miastu, ani ludziom:

„Znaleźliśmy duże ilości zaopatrzenia, lecz oto nadchodzi rozkaz, by postawić przed drzwiami straże i nie wpuszczać ani żołnierzy, ani oficerów, ani nawet generałów. Wszystko zostaje zarezerwowane dla Gwardii Cesarskiej. Tylko ona ma być wpuszczona do miasta. Pozostałe korpusy, włączając straż przednią, maszerowały naokoło, poza murami miasta. Mieszkańcy uciekali, wszędzie siejąc zamieszanie".

Kiedy przez miasto przejeżdża porucznik Karol von Martens z III Korpusu Kawalerii Rezerwowej, wszystko w Kownie jest już zniszczone i porozbijane:

„Na rynku wciąż jeszcze paliły się ogniska, z domów powynoszone zostały meble, a szyby powybijane. Gdzieniegdzie można było zauważyć co najwyżej Żyda. Jeden rzut oka mówił wszystko. Kowno było miastem całkowicie splądrowanym".

Tak rozpoczęło się „wyzwolenie" Litwy.

Dla Holendrów Dumonceau, przypiekających swoje, zatknięte na patyki, racje mięsa poza murami miasta, ich pierwsza, krótka letnia noc na litewskiej ziemi jest zimna i wilgotna. Starszy sierżant Thirion trzęsie się z zimna tak samo, jak wszyscy pozostali, zakuci w stal kirysów mężczyźni, których dobrotliwy, filozofujący starszy weterynarz I Korpusu Kawalerii Rezerwowej, doktor Rajmund Faure postrzega jako:

„owiniętych wielkimi białymi płaszczami i nie tylko z powodu bohaterskiej pozy, ale także olbrzymiego wzrostu i postury, wyglądających jak wcielenie siły, przed którą wszystko musi się ugiąć".

Koń Thiriona, wspaniały hanowerczyk, ledwo powłóczący kopytami,

„zataczał się jak pijany. Chodziłem z nim tam i z powrotem przed moją kompanią, żeby go rozgrzać i poprawić mu krążenie krwi". Ta wilgotna, zimna noc nieoczekiwanie przynosi katastrofalne skutki. Kiedy nad mokrymi, stratowanymi polami żyta wstaje świt, Thirion zdaje sobie sprawę, że:

„noc ta kosztowała nas tyle co bitwa. Wszyscy mówili o liczbie straconych koni. Nikt za to nie mówił o ludziach! Lecz cóż znaczy strata zwykłych ludzi? To konie dużo kosztują, szeregi zaś armii odnawia się po prostu przez wydawanie dekretów o poborze ot, jedno drzewo więcej, zrąbane w ludzkim lesie".

Na szczęście, pisze dalej doktor Faure:

„delikatny brzask odświeżył powietrze i wydawał się właśnie tym, czego było trzeba aby ożywić siły roślinności, która zawsze pracowicie się rozmnaża, podczas gdy ludzie tylko medytują nad zniszczeniem".

Naczelne dowództwo francuskie zakładało, że szerokie łany litewskie, ciągnące się aż do mrocznych świerkowych lasów, będą już dojrzałe do żniw i dadzą dużo paszy. Przeliczono się jednak. Północne lato opóźniło się o całe dwa tygodnie, a zielone jeszcze zbiory jęczmienia i żyta są dla koni dietą zabójczą. Dumonceau i jego koledzy muszą:

„niezmiernie uważać, żeby nie dawać im jęczmienia zanim nie zjedzą jakiegoś innego zielonego jeszcze zboża, a nawet i wtedy

tylko w bardzo małych ilościach. Ale przede wszystkim, żeby jeszcze długo potem nie dawać im pić. W przeciwnym razie jęczmień, pęczniejący nagle w żołądku, powodował gwałtowne kolki, niemal niechybnie prowadzące do nagłej śmierci".

Zdążył już zaplamić swój notatnik, naśladując swojego generała, i jego słynny w całej armii zwyczaj palenia podczas marszu fajki z morskiej pianki. Teraz zdarza się jednak coś poważniejszego. Jeden z podległych mu żołnierzy ignoruje rozkazy i jego koń pada, a ostrą reprymendę dostaje za niego Dumonceau. „W podobnej sytuacji znalazło się dwóch innych kapitanów".

Czerwoni Lansjerzy, jak i reszta kawalerii Gwardii, spędzają ten dzień na czymś, co wydaje się bezsensownym ćwiczeniem, jednym z tych, które tak często spotyka się w życiu wojskowym:

„Z rana, zupełnie nieoczekiwanie, ze wszystkich stron słychać trąbki podające sygnał „wsiadanego", jakby zaskoczył nas wróg. Poszczególne pułki zbierają się migiem. Przybywszy i stanąwszy na czele, puszczając przodem awangardę, diuk Istrii [marszałek Bessières, dowodzący Kawalerią Gwardii] prowadzi nas wzdłuż kolumn oddziałów tą samą drogą, którą przebyliśmy wczoraj, aby tu dotrzeć. Potem skręca w lewo, na drogę, którą podążają kolumny króla Neapolu i marszałka Davouta".

Ponieważ Gwardia Cesarska ma zawsze absolutne pierszeństwo, wtargnięcie jej kawalerii w chaos panujący dookoła mostów przekraczanie rzeki potrwa trzy dni nie mogło go zmniejszyć, ani też pomóc generałom Guilleminotowi i Jominiemu w daremnych staraniach utrzymania go pod kontrolą. Nieważne. Sześć dumnych pułków kawalerii kontynuuje swój spacerek, bo to, co robią okazuje się być właśnie jedynie spacerkiem. Pod wieczór:

„z naszym lewym skrzydłem, tzn. Pułkiem Grenadierów Konnych na czele, zawracamy wreszcie z tej drogi i podążamy inną, porządną i wybrukowaną, ciągnącą się przez ogromny ciemny las, aby ku naszemu wielkiemu zdumieniu, wyłonić się z niego przed tym samym biwakiem, który opuściliśmy rankiem i który natychmiast ponownie zajmujemy".

Dywizje piechoty Davouta wiwatowały przemaszerowując pod wszystkowidzącym okiem Napoleona: jeśli nawet wielu dowódcom udawało się do tej pory utrzymywać ścisłą dyscyplinę, to osiągali to mówiąc szeregowcom „jak już będziemy na rosyjskim terytorium, weźmiemy sobie wszystko, co będziemy chcieli". Ledwo ludzie Dedema zeszli na prawy brzeg Niemna, natychmiast słyszy on z przerażeniem jak:

„wybuchają okropnymi okrzykami radości, jakby mówili: 'Nareszcie jesteśmy na terytorium wroga! Teraz już oficerowie nie będą nas karać, kiedy każemy burżujom sobie usługiwać!'"

Poza tym, cała armia jest trochę wystraszona widokiem tak rzadko zaludnionej i biednej okolicy. Dedemowi wydaje się, że jest na „pustyni". Cóż to za kraj, który przybyli „wyzwolić"? „W mijanych wioskach nie widać ani żywej duszy, ani jednego człowieka". Nawet ci, którzy służyli w Hiszpanii a jest ich wielu w tak ponurych okolicznościach szybko zaczynają odczuwać przygnębienie. Kapitana Karola von Suckowa z Pułku Kawalerii Wirtemberskiej i jego ludzi, „uderza brak jakichkolwiek ptaków, które by się spłoszyły naszym nadejściem". A dla doktora Faure'a

„odpychający wygląd okolicznych wiosek ... jest czymś, co skłania do poważnych refleksji".

Litewscy chłopi z pewnością nie widzą w nich swoich wybawców, czy wyzwolicieli. Po dwóch kolejnych nieudanych żniwach, opuszczone stodoły zostały ogołocone do ostatniego ziarnka zboża, a patriotycznie nastawiony Sołtyk smuci się widząc jak:

„poza kilkoma biedakami żebrzącymi wokół naszych biwaków o chleb, wszyscy ludzie, którzy uprawiali tę ziemię uciekali z przerażenia do lasów, wydając smętne okrzyki i błagając o zmiłowanie boskie".

Kapitan Grenadierów Wilhelm Bonnet z należącego do III Korpusu Ney'a 18 Pułku Piechoty Liniowej, jadący wzdłuż krętego lewego brzegu Wilii, jest wstrząśnięty, gdy zauważa, że chłopskie ubrania składają się wyłącznie z

„koszuli, pary szorstkich płóciennych spodni, kurtki z kapturem z owczej skóry i byle jakiej futrzanej czapki. Ubiór kobiecy jest prawie taki sam. Głowa owinięta starymi szmatami, twarz blada, skóra osmolona dymem".

Jeśli chodzi o wsie, to są one nędzniejsze nawet od polskich. Spędzając swoją pierwszą noc na Litwie w małej wiosce, której nazwy nie udało mu się zidentyfikować, dowódca (polskiej) Legii Nadwiślańskiej, świeżo upieczony małżonek, generał Claparède pisze7 do swojej młodej żony:

„Wszystko tu jest bardzo brzydkie i niezmiernie brudne, zarówno mieszkańcy, jak i ich domostwa a te drugie różnią się od wieśniaczych drewnianych chałup jedynie tym, że posiadają jeden lub dwa kominy. Przy dobrej pogodzie sypiam pod osłoną z gałęzi i jest mi całkiem wygodnie, przy złej zaś w moim powozie".

Domostwa chłopów pańszczyźnianych, pisze kapitan Abraham Rosselet

z 1 Pułku Piechoty Szwajcarskiej:

„zbudowane są z kawałków drewna położonych jeden na drugim bez jakiegokolwiek szkieletu. Szpary są pozatykane mchem. Aby wpuścić trochę światła dziennego, ludzie wycinają w ścianach

rodzaj ambrazur, odsłanianych i zamykanych przy pomocy zastawek przesuwanych w szczelinach, czy też rowkach. W środku nie ma mebli, rzadko kiedy łóżko, choćby i marne. Jest tylko jedno pomieszczenie, rodzaj stajni, wystarczająco duże, by pomieścić rodzinę i zwierzęta. Jedną czwartą miejsca zabiera olbrzymi piec, który służy także za łóżko. Tutaj matka, ojciec, córka i zięć śpią razem na sianie, a wszystko dzieje się tak jak w królikarni".

Chociaż generałowi Compansowi, dowodzącemu świetną 5 Dywizją w korpusie Davouta, okolica wydaje się być „całkiem atrakcyjna", noga jego nie postanie w takich norach. Pomimo tego, że wszystkie są opuszczone, wiele z nich nie nadaje się do ponownego zamieszkania, ponieważ pierwotni mieszkańcy mieli sposób rozniecania tak ogromnego ognia w swoich prymitywnych piecach, że często najpierw komin, a potem cała chałupa stawała w płomieniach, w których nierzadko też ginęli jej wycieńczenimieszkańcy.

Choć zboże jeszcze nie dojrzało, major Faber du Faur, maszerujący z ciężką artylerią Ney'a, widzi jak:

„pola dewastowane są przez furażerów. Jako jedyne ślady naszej krótkiej wizyty pozostawialiśmy za sobą puste chaty, ogołocone pola i przerzedzone lasy. Zbiory stratowane, prastare drzewa powalone, małe wioski, całe wsie drewnianych, strzechą krytych domków spustoszone, rozniesione i prawie zmiecione z powierzchni ziemi słoma, drzwi, okiennice, meble wszystko zabierane do biwaków, oto straszne i nieuniknione skutki wojny, zwłaszcza prowadzonej z użyciem takich mas ludzkich".

Wszystko to można usprawiedliwić wyłącznie faktem jak pociesza się patriota Sołtyk że stanowi to skutek uboczny wojny, mającej na celu wyzwolenienarodowe.

Tabor zaopatrzeniowy nie ma pierszeństwa przed nikim, więc bardzo szybko jego „ciężkie wozy i mniejsze wózki" zostają zepchnięte z dróg przez maszerujące kolumny. Każdy batalion ma taki wóz, ale zjawiają się one na biwakach albo z opóźnieniem, zastając wykończonych żołnierzy w głębokim śnie, albo kiedy ci opuścili już biwak, zdarza się również, że w ogóle nie docierają do miejsca przeznaczenia. Niemieckich oficerów, takich jak porucznik Vossler, do furii doprowadza to, że ich:

„tak pracowicie, często w poniżający sposób zdobywane zaopatrzenie, pada łupem francuskiego komisariatu . Wiele pułków nie miało zapasów racji żywnościowych na więcej niż trzy dni. Z powodu całkowitej dewastacji okolicy musieliśmy utrzymywać się przy życiu jedzeniem mięsa wycieńczonych, padających z głodu krów, których co najmniej jedno stado wlókł za sobą każdy pułk".

Niektóre stada, z nadmiernym zapałem popędzane przez „straszliwie niekompetentnych poganiaczy", przyszły z aż tak odległych krajów jak Węgry czy Włochy. Szybko też pozostają one z tyłu:

„Od pierwszego dnia szeregowcy byli bardzo źle karmieni. Z braku chleba, a często i warzyw, jedli oni zbyt wiele mięsa, którego była obfitość. Taki szybki przemarsz bez wystarczających zapasów wycieńczał ludzi, a równocześnie doprowadzał do zniszczenia wszystkich zasobów i domów wzdłuż trasy. Straże przednie,"

narzeka Dedem, którego brygada idzie właśnie za nimi, „żyły sobie całkiem dobrze, ale reszta armii przymierała głodem".

Zwłaszcza osiemnastolatkowie mają trudności z dotrzymaniem kroku. Maszerując wciąż naprzód, w nieustającym deszczu, pamiętający Hiszpanię weterani Claparède'a widzą „Młodą Gwardię, maszerującą tuż przed nami, pozostawiającą za sobą maruderów. Bez przerwy natykaliśmy się na nich, rozłożonych wzdłuż, a czasem i w poprzek drogi, bezładnie, między martwymi końmi". Von Suckow także jest zmartwiony, widząc jak:

„takie wyjątkowo długie marsze przerzedzają szeregi w równie wyjątkowym stopniu. W przeciągu bardzo krótkiego czasu zniknęły tysiące ludzi".

„To co mieliśmy do picia", ciągnie Dedem:

„składało się ze słonawej cieczy zebranej ze śmierdzących studzien i cuchnących stawów. W tych warunkach nie było niespodzianką, że dwa czy trzy dni po przekroczeniu Niemna, cała armia, a szczególnie piechota, była nękana i niszczona chorobami, zwłaszcza dezynterią, malarią i tyfusem".

Podporucznik Dutheillet z 57 Pułku Piechoty Liniowej zauważa, że podczas cogodzinnego halte des pipes generałowie są zmuszeni do „rozmieszczania wartowników, żeby szeregowcy nie ściągali portek w samym środku kolumny". Potem znowu grają bębny. Rozlegają się też kornety, niosąc rozkaz powrotu do szeregów ludziom z lekkiej piechoty. Trąbki grają „wsiadanego". I oddziały wloką się dalej, niektórzy nawet śpią podczas marszu, „utrzymując się na nogach wyłącznie dzięki omdlałym ramionom zarzuconym na szyje dwóch mocniejszych kolegów". Oficerów sztabu odróżnić można dzięki czerwonym opaskom naramiennym zawiązanym na kokardę . Od czasu do czasu pojawia się któryś z nich, galopujący brzegiem drogi z rozkazami.

Napoleon, jak powiada Caulaincourt, „chętnie dodałby armii skrzydeł", lecz litewskie drogi stanowczo się temu sprzeciwiają. Porucznik Vossler widzi, że:

„większość drogi znad Niemna do Wilna jest albo tak piaszczysta, albo tak bagnista, iż nawet przy najbardziej sprzyjających warunkach pogodowych stwarza ona problemy dla ciężkich wozów i sprzętu. Trudności te wzrastały niemal do granic wytrzymałości na krótkich, lecz odpowiednio stromych zboczach wszystkich tych jarów i parowów, które przecinały drogę niemal pod kątem prostym".

Niektóre odcinki wyłożone są poprzecznie ułożonymi pniami sosnowymi, ale ponieważ często są one zbutwiałe, jest tam wiele szpar tak zabójczych dla końskich nóg, jak zielone żyto dla końskich żołądków. W innych znów miejscach znajdują się trzęsawiska. „Drogi nie miały dna, były nie do przejścia," pisze generał Jan Rapp, ulubiony adiutant Napoleona:

„Topiliśmy się w błocie lub padaliśmy z braku sił i z głodu. W ciągu dwudniowego przemarszu padło dziesięć tysięcy koni".

Naprawdę aż tyle? Szef sztabu Murata, generał Augustyn-Daniel Belliard, określa ich liczbę na 8000. Niektórzy uważają, że było to tylko 5000. A kapitan Franciszek Roeder, jadący parę dni później z Heską Gwardią Pieszą, naliczy „3000 martwych koni leżących przy drodze, razem z innymi rozkładającymi się ciałami, które o tej porze roku wydawały już obrzydliwy smród". Zobaczy on również „setki kawalerzystów podążających piechotą na zachód w nadziei zdobycia wierzchowców". Jakiś generał, mówi flamandzki komisarz wojskowy Bellot de Kergorre, został już oddelegowany do zajęcia się pogrzebaniem tych wszystkich cuchnących trupów. Także pogoda:

„wydawała się robić co w jej mocy, by utrudnić nam zadanie. Przed przekroczeniem Niemna zostaliśmy całkowicie spieczeni nieustannymi, uciążliwymi upałami. Potem znosiliśmy trzy dni ciągłej ulewy, po których nastąpiły występujące na przemian okresy tak nieznośnego gorąca i deszczu, jakich do tej pory nawet nie znaliśmy. Pod niebem zalewającym nas raz okropnym ukropem, a raz lodowatym deszczem, byliśmy albo pokryci piachem, albo też grzęznęliśmy po kolana w błocie".

Pomimo jego uprzywilejowanej pozycji w Cesarskiej Kwaterze Głównej, dla Segura południe jest:

„momentem największego zniechęcenia. Wtedy właśnie upał stawał się nie do zniesienia. Wtedy niebiosa, ciężkie od gęstych chmur, wydawały się niemal dotykać ziemi, przygniatając nas swym ciężarem".

Biorąc kawałki lodu z chłopskich schowków, żołnierze 3 Wirtemberskiego Pułku Strzelców Konnych podają je sobie „z ręki do ręki, aż zostają skonsumowane lub roztopione".

Już od pierwszych dni zdarzają się samobójstwa:

„Setki ludzi zabijały się, czując, że dłużej już nie zniosą takich trudów. Co dzień słyszeliśmy odgłosy pojedyńczych strzałów dochodzące z przydrożnych lasów. Patrole wysyłane w ramach dochodzenia wracały zawsze z tym samym raportem: 'To jakiś kirasjer, huzar, piechur, Francuz lub sprzymierzeniec, który właśnie odebrał sobie życie...'".

W tych ponurych okolicznościach, nawet zahartowany weteran, szwajcarski kapitan Franciszek Fivaz1O, który walczył we wszystkich wojnach Konsulatu i Cesarstwa, a w tej chwili „dopiero co ruszył na tą przeklętą wojnę, która do niczego dobrego nie może doprowadzić", czuje, że więcej już nie zniesie. Wieczorem 26 czerwca, chwiejnym krokiem docierając do swojego biwaku, zasiada aby spisać swój testament:

„W imię Boga, amen! Głęboko zastanowiwszy się nad niewygodami stanu i życia wojskowego, a jednocześnie tak niewieloma jego zaletami, uważam za swój ojcowski obowiązek, zabronić któremukolwiek z moich synów wykonywania tego zawodu. Oddaję moją żonę i dzieci opiece boskiej i naszych krewnych, u których powinni zasięgać rady we wszystkim. Żona będzie miała wyłączny wpływ na wykształcenie naszych dzieci. Ona ma dużo zdrowego rozsądku. Gdybym się jej poradził, to bym nigdy nie opuścił mego kraju".

Gdzie się podziała romantyczność wojny? Hubert de Lyautey, młody porucznik w artylerii Gwardii, może i jest „zauroczony biwakami nad brzegami jezior, gdzie w ciepłe wieczory, w zapadającym zmroku, jedna po drugiej grają orkiestry albo też widokiem owych długich szeregów ognisk, na które czasem rzucał swoje światło księżyc". Niewielu podziela jego liryczne uczucia.

Większość kampanii Napoleona zaczynała się w podobny sposób.

Żadna jednak nie zaczęła się dokładnie tak samo jak ta.

„Kiedy armia wykonywała ważne manewry na dużych przestrzeniach", pisze Gourgaud:

„sam Cesarz pozostawał w swojej Kwaterze Głównej, zajmując się wewnętrzną administracją Francji i odpowiadając na raporty nadsyłane mu codziennie przez urzędujących w Paryżu ministrów, aż do chwili, gdy maszerujące korpusy znalazły się prawie na wskazanych przez niego pozycjach. Żeby najefektywniej wykorzystać czas, obliczał moment swojego wyjazdu tak, aby znaleźć się na czele wojsk dokładnie w momencie, gdy jego obecność stawała się tam nieodzowna. Wtedy szybko pokonywał dystans powozem. Ale nie leniuchował nawet podczas takiej podróży. Zajmował się czytaniem depesz i od razu wysyłał odpowiedzi. Czasem docierała do niego także poczta przywożona przez paryskiego kuriera".

Aż do świtu 26 czerwca Cesarz nie opuszcza klasztoru w Kownie. Znowu można przypuszczać, że to Segur ma za zadanie znaleźć, z odpowiednim wyprzedzeniem, miejsce na nową kwaterę dowództwa. Teraz będzie się ona mieściła w pięknym dworku z białymi kolumnami niedaleko wsi Jewie, w połowie drogi do Wilna. Tym razem Napoleon musiał chyba wyruszyć konno bo tak właśnie jedzie, a za nim jego błyszczący sztab

kiedy zostaje zatrzymany:

„błaganiami i prośbami sędziwego starca, niejakiego Prozowa, byłego żołnierza i dobrego patrioty, który otoczony rodziną uciekał właśnie ze swego domostwa, oddalonego od drogi tylko o strzał z karabinu. Maruderzy najechali na jego posiadłość i niszczyli ją właśnie od góry do dołu. Błagał Napoleona o ochronę i sprawiedliwość. Poruszony losem owego biednego starca i oburzony zachowaniem żołnierzy, Cesarz zapewnia mu ochronę i rozkazuje mi wziąć kilku ludzi z eskorty, otoczyć dom Prozowa i wyłapać winowajców. Mam ich zabrać do komendanta żandarmerii i powiedzieć mu, aby ich rozstrzelał".

Wstrząśnięty grabieżą, lecz jeszcze bardziej przerażony surowością rozkazów, Sołtyk każe:

„kilku szwoleżerom otoczyć dom Prozowa. Wielu maruderów uciekało na wszystkie strony. Trzynastu złapano i przyprowadzono do mnie. Nieoczekiwanie stając się sędzią panem ich życia

i śmierci, chciałem przynajmniej wiedzieć co właściwie było ich zbrodnią. Przesłuchałem więc każdego po kolei i kazałem szwoleżerom ich przeszukać. Odpowiedzieli, że nie mieli jedzenia i na próżno prosili o nie dowódcę. Ten, nie mogąc dostarczyć im żadnych racji żywności, wydał za to pozwolenie aby zdobyli sobie co tylko mogą, gdzie tylko się da. I rzeczywiście, nie znaleziono przy nich niczego oprócz żywności, zabranej przemocą, co przyznali, z domu Prozowa".

Puściwszy ich wolno, jedynie z naganą, choć doskonale zdając sobie sprawę, jak bardzo jest ona bezużyteczna, Sołtyk dogania CKG, nerwowo zastanawiając się, co powiedzieć. Nikt jednak nie zadaje żadnych pytań, całe zajście zostało już zapomniane. Wkrótce Cesarz zamienia swego konia na „lekki powóz podróżny, zwany tutaj dorożką". Gdy brygada Dedema z mozołem brnie przez sosnowy las, powóz ten przejeżdża w podskokach obok niej i Dedem widzi w przelocie jego pasażerów. Oprócz samego Napoleona jest tam: szef sztabu Napoleona, Aleksander Berthier, dowódca czterech „rezerwowych" korpusów kawalerii Wielkiej Armii Joachim Murat, król Neapolu i Davout, książę Eckmiihl.

Trudno byłoby znaleźć trzech bardziej różniących się od siebie dowódców, jak również trzech czujących większą niechęć do siebie nawzajem.

Mający dobrze ponad sześć stóp wzrostu, niezmiernie przystojny i próżny, Murat mówi matowym głosem z mocnym gaskońskim akcentem i ma spojrzenie, które u kobiety zostałoby nazwane prowokującym lub kokieteryjnym. Jeden z jego wielu wozów bagażowych wypełniony jest perfumami, zaś on sam każdego ranka zjawia się w nowym, teatralnym stroju swego własnego pomysłu. Poirytowany faktem, że był jedynym panującym wyłączonym z drezdeńskiego son et lumière , nie ma nic do zyskania w tej nowej kampanii, która odciąga go tylko od jego neapolitańskiego królestwa i ukochanych dzieci. Stawiając się w posępnym nastroju do służby w Gdańsku, został najpierw zwymyślany za intrygi swojej żony z rządem austriackim. Powiedziano mu też, że wygląda „chorobliwie". Po czym jego cesarski szwagier, gdy już go postraszył mówiąc o „bezlitosnych karach", zmienił ton na łagodniejszy i zaapelował do niego jako dawny towarzysz broni. „Używałem na przemian złości i sentymentów," cynicznie opowiadał Napoleon tego wieczoru Durocowi, Berthierowi, Caulaincourtowi i Bessièresowi przy obiedzie:

„ponieważ tak właśnie trzeba z tym włoskim pantalone . W głębi serca jest on dobry. Kocha mnie bardziej nawet niż swoich lazzaroni. Musi tylko mnie zobaczyć, a już jest moim człowiekiem. Jednak z dala ode mnie, każdy może mu się przypochlebić i zbliżyć się do niego, jak zresztą do wszystkich ludzi bez charakteru".

Murat, rzecz jasna, się podporządkował, uroczyście zapewniając o swym szczerym oddaniu. „Nie było, jak mi się wydaje," powie Napoleon na Św. Helenie:

„dwóch takich oficerów na świecie jak Murat w kawalerii i Drouot w artylerii. Murat był dosyć niezwykłą postacią. Dwadzieścia cztery lata wcześniej, kiedy był tylko kapitanem, zrobiłem go swoim adiutantem, a potem wynosiłem na coraz wyższe stanowiska. On mnie kochał, a właściwie powinienem powiedzieć, adorował. W mojej obecności był jakby sparaliżowany, gotowy paść do mych stóp. Przy mnie był moją prawą ręką. Wystarczyło tylko wydać Muratowi rozkaz, by zaatakował i zniszczył cztero czy pięciotysięczne wojsko w tym i tym kierunku, a wypełniał go bez wahania. Ale pozostawiony samemu sobie stawał się pozbawionym wszelkiego rozsądku imbecylem. Jest to dla mnie nie do pojęcia, jak człowiek tak odważny mógł równocześnie zachowywać się jak jakiś tchórz".

Drugi pasażer powozu jest człowiekiem całkowicie innego pokroju. Łysy, w okularach, z głową zadziwiająco podobną do głowy Seneki, Davout, książę Eckmiihl, pod każdym względem stanowi dokładne przeciwieństwo Murata. Wyznawca skrajnej dyscypliny, w Mecklemburgu kazał zaaresztować generała Daltona, jednego z kolegów brygadierów Dedema, i wymienił go w rozkazie dziennym za spędzanie więcej czasu przy stole, niż na to zezwalał regulamin. Lecz Davout był znakomitym administratorem i pierwszorzędnym dowódcą korpusu. Jeśli Muratowi brakuje zmysłu taktycznego, a jeszcze bardziej strategicznego, to Davout posiada oba w stopniu niezwykłym, równocześnie traktując swój sztab, jak zresztą wszystkich innych, z lodowatą obojętnością i bez okazywania żadnych względów dla ich poczucia radości życia. Biot opisuje go jako „najbardziej niechlujnego z ludzi" i „bezspornie najmniej uprzejmego z naszych marszałków". Wszędzie jest bardzo niepopularny. Generał Franciszek Roguet, dowodzący 2 Pułkiem Grenadierów , narzeka, że Davout ciągle

„wtrąca się do wszystkiego, próbuje wszystko zrobić sam, oraz bezustannie narzeka i wybucha gniewem". Tylko Dedem wtrąca o nim dobre słowo:

„Jeśli kiedykolwiek jeszcze pójdę na wojnę, chciałbym to zrobić pod dowództwem marszałka Davouta. Książę Eckmiihl jest człowiekiem, który wie najlepiej jak być posłusznym, w ten sposób nauczył się dowodzić. Nie było nigdy dowódcy bardziej surowego gdy chodziło o dyscyplinę, ale i bardziej sprawiedliwego, czy takiego, który bardziej by się zajmował dobrem szeregowca, jego szkoleniem i potrzebami; żaden też władca nie miał nigdy wierniejszego, czy bardziej oddanego sługi".

Przyznając, że Davout „dwa razy położył na Prusach swoją ciężką, żelazną rękę i za każdym razem okazał nieomal nieludzką surowość", Dedem uznaje go równocześnie niewinnym wszelkiego samolubstwa:

„Jego ręce były czyste jak łza. Nigdy nie brał niczego dla siebie. Był zawsze ojcem swojej armii. Chciał by ludzie uważali go za człowieka o gorszym charakterze niż nim był w istocie. Ci, których kazał rozstrzelać, całkowicie na to zasługiwali według praw i regulaminów wojskowych wszystkich krajów, a liczba ich była niewielka w porównaniu z ilością winowajców".

Jeśli w tej chwili Napoleon odnosi się do Davouta z pewnym chłodem, dzieje się tak być może dlatego, że dobrze zdaje on sobie sprawę, iż jego srogi i zimny, lecz skuteczny i kompetentny marszałek aspiruje do tronu Polski. Poza tym jednak, lojalność Davouta tym różni się od lojalności Murata, że pozostaje absolutnie niewzruszona.

Tacy właśnie są ci dwaj dowódcy, których korpusy tworzą czołówkę głównej siły uderzeniowej. Ich wzajemnej niechęci dorównać może tylko

„straszliwa nienawiść" panująca między Davoutem a czwartym pasażerem powozu: wszystkowidzącym, wszystko uzgadniającym, wszystko pamiętającym lecz mało co rozumiejącym szefem sztabu Napoleona, marszałkiem Alexandrem Berthierem, księciem Neuchatel:

„Nikt nigdy nie widział większej dokładności, bardziej całkowitego posłuszeństwa i absolutnego oddania. Zajęty, wręcz zabiegany przez cały, dzień w nocy dpoczywał od męczących zadań dnia. Często był wzywany właśnie kiedy spał, aby otrzymać polecenie zmiany owoców całej pracy dnia poprzedniego, a czasem jego jedyną nagrodą były niesprawiedliwe, lub co najmniej zbyt surowe, reprymendy. Nic jednak nie potrafiło zmniejszyć jego zapału".

Berthier i Davout nie widzieli się od kilku lat, lecz ich niedawne spotkanie w Hamburgu spowodowało wielką awanturę. Nie posiadając umiejętności samodzielnego sprawowania dowództwa, Berthier nigdy nie wybaczył Davoutowi ocalenia armii, którą on sam naraził na poważne niebezpieczeństwo. Berthier także jest niechlujnym człowiekiem. Mówi nosowym głosem i trzyma zazwyczaj ręce w kieszeniach to znaczy wtedy, gdy nie dłubie palcem w nosie. Jego źle skrojone ubranie zwisa na nim jak worek:

„niski, choć bez jakichś widocznych deformacji, miał głowę nieco za dużą w stosunku do reszty ciała, włosy raczej rozczochrane niż kręcone, ani ciemne ani blond, ręce, brzydkie od urodzenia, oszpecone jeszcze bardziej ciągłym obgryzaniem paznokci, tak że palce prawie cały czas mu krwawiły. Dodając jeszcze do tego dosyć mocne jąkanie się i grymasy jakie czynił jeśli nawet niezupełnie grymasy, to dziwne, gwałtowne i nieskordynowane ruchy to każdemu, kto nie był bezpośrednio pod wrażeniem jego wysokiej pozycji, musiał się wydawać postacią niezmiernie komiczną".

W przeciwieństwie do Davouta, zachowuje się nadzwyczaj przyzwoicie w stosunku do swojego sztabu, traktując ich z:

„pewną mieszanką życzliwości i obcesowości, jaka składała się także na samą jego osobowość. Często zdawał się na nas nie zważać, lecz mieliśmy pewność, że przynajmniej przy pewnych okazjach poświęcał nam swoją uwagę. W czasie całej swojej długiej kariery wojskowej nigdy nie zapomniał awansować któregokolwiek z pozostających pod jego rozkazami oficerów".

Choć Berthier nie wykonywał funkcji współczesnego szefa sztabu, to jego znajomość siły każdego oddziału, jego położenia i drogi przemarszu, od wielu lat pozostawała zawsze wzorowa. „W ogóle nie liczę się w Armii," napisał kiedyś marszałkowi Soultowi. „Odbieram tylko rozkazy dla marszałków w imieniu Jego Cesarskiej Mości i podpisuję rozkazy za niego. Sam jednak jestem niczym". I znowu: „Cesarz nie potrzebuje, by mu doradzano, ani by za niego układano plany. Nikt nie zna jego myśli, a naszym obowiązkiem jest po prostu być posłusznym". Odbierając rozkazy od Napoleona, i zapisując je w swoim zielonym notesie, Berthier jak wszyscy inni stoi z kapeluszem w dłoni jest to kapelusz takiego samego szwajcarskiego, cywilnego kroju, jak ten noszony przez jego zwierzchnika, a którego noszenie jest jego wyłącznym przywilejem.

Lecz tego lata 1812 roku, Berthier nie jest już tym samym człowiekiem, co kiedyś, jak rychło zauważą obcujący z nim na codzień. „Niestety", Dedem widzi, że Berthier „zaczyna się już starzeć. Cały ten interes był źle prowadzony. Mało talentu, za to dużo zarozumiałości". Segur zgadza się z tą opinią:

„Zdolności umysłowe Berthiera pogarszały się. Od roku 1805 nienawidził wszelkiej wojny. Jego talent opierał się przede wszystkim na skrupulatności i dobrej pamięci. O każdej porze dnia czy nocy był w stanie wymienić wszystkie, tak liczne wiadomości i rozkazy".

Nawet Pierwszy Sekretarz Meneval, choć głęboko szanujący „lojalność charakteru i poczucie odpowiedzialności" Berthiera, czuje się zmuszony przyznać że

„Nie mówiłbym prawdy, gdybym nie wspomniał także i o tym, że proporcjonalnie do zaszczytów i bogactw jakie przypadły Berthierowi, jego poważne, prawdziwe zalety stopniowo zanikały. Podczas kampanii 1812 Cesarz kilkukrotnie zganił go w mojej obecności za nieuwagę. „Berthier", mówił mu, „oddałbym moją prawą rękę żebyś znalazł się z powrotem w Grosbois. Nie tylko w ogóle nie jesteś mi przydatny, ale wręcz mi szkodzisz". Po takich sprzeczkach Berthier się dąsał i nie chciał przyjść na obiad. Cesarz posyłał wtedy po niego i sam nie zasiadał do stołu, dopóki się nie pojawił. Obejmując go ramieniem za szyję, Cesarz mówił mu, że są nierozłączni, itd., dokuczał mu nagabując o panią Visconti, aż wreszcie siadał za stołem naprzeciwko niego".

O swoim wiernym jak pies, nieskończenie pracowitym szefie sztabu, Napoleon raz powiedział szczerze:

„Naprawdę, nie rozumiem, jak pomiędzy mną a Berthierem mogły wytworzyć się więzy, które przecież wyglądają na przyjaźń. Zbędne sentymenty mnie nie bawią, a Berthier jest taką miernotą. Ale w głębi serca, kiedy nic nie nastawia mnie przeciw niemu, wydaje mi się, że nie jestem jednak pozbawiony pewnej do niego słabości".

I ponownie: „Z tej gęsi zrobiłem orła".

Można by pomyśleć, że struktura dowodzenia, która na samym szczycie składa się z wzajemnych antypatii i zazdrości, nie może rokować dobrej współpracy. A jednak Napoleon jest daleki od sprzeciwiania się temu, przyznaje się nawet do podsycania takich uczuć. „Bo widzisz", powiedział carowi jeszcze w czasach ich przyjaźni (słowa, które car niedługo powtórzy największemu wrogowi Napoleona, Madame Germaine de Staii , która również właśnie jest w drodze do Moskwy):

„Zawsze staram się zasiać ziarno niezgody wśród moich generałów, tak żeby każdy z nich mógł odkryć słabsze strony pozostałych. Sposób w jaki traktuję ludzi wokół siebie, podsyca wszystkie ich wzajemne zazdrości. Pewnego dnia jednemu z nich wydaje się, że jest uprzywilejowany, następnego zaś, innemu. Nikt więc nie może być nigdy pewny, że ma u mnie same plusy".

Latem roku 1812 Napoleon ma prawie 43 lata, Davout 42, Murat 45, a Berthier 59. Tak samo jak Murat, Berthier ma przed sobą jeszcze tylko trzy lata życia.

Widząc, jak otwarty powóz podskakuje na piaszczystej drodze, Dedem zauważa, że jego czterech pasażerów wygląda na „zaskoczonych, może przerażonych" tym, że nigdzie nie widać ani mieszkańców, ani wroga. Przerażeni to nie jest odpowiednie słowo w odniesieniu do czterech tak zahartowanych w bojach dowódców. Ale zmartwieni są na pewno. Chociaż minęły już trzy dni, to pierwszy z celów strategicznych znajomość pozycji i ruchów wroga nie został jeszcze osiągnięty.

A co porabia Hieronim?

Niebezpieczeństwo manewrów oskrzydlających polega na tym, że same mogą zostać oskrzydlone, zaś przemarsz Eugeniusza przez Polskę, który miał chronić przed możliwością oskrzydlenia głównej siły uderzeniowej przez Bagrationa, został poważnie opóźniony. A tu jeszcze Napoleon, przekraczając Niemen 24 czerwca, a nie następnego dnia, jak to było pierwotnie zaplanowane, zostawił swoje prawe skrzydło zawieszone w powietrzu. Oto czynnik opóźniający, który, w przeciwieństwie do pogody, przerażającego stanu dróg i braku żywności, nie może zostać zignorowany. Już Napoleon musiał powstrzymywać porywcze galopy Murata w pogoni za wrogiem: „Teraz nie może być mowy o tym, abyście naprawdę mogli pomaszerować na Wilno," pisze do Davouta jakiś czas po opuszczeniu dorożki, aby ostrzec go przed niebezpieczeństwem oskrzydlenia przez Wittgensteina, jeśli ten wymknie się i Oudinotowi na prawym brzegu Wilii, i Ney'owi na lewym.

Najważniejszą kwestią jest jednak to, czy Barclay stanie do walki i czy ją podejmie? A jeżeli tak, to gdzie? I Korpus Davouta, z jego 60 armatami, powinien był już chyba dawno natknąć się na wroga, gdzieś w pobliżu miasteczka Nowe Troki? „Aby uniemożliwić jakiekolwiek pomniejsze sukcesy Rosjan na samym początku kampanii," powiada Dedem:

„Napoleon rozkazał przeprowadzać nawet najmniejsze rozpoznanie w sile brygady. W rezultacie, konie i jeźdźcy byli wyczerpani niepotrzebnym galopowaniem za wrogiem, który odmawiał przystąpienia do walki".

Co najwyżej jacyś Polacy, „wysłani gdzieś na wzniesienie, donosili, że w oddali widzieli oddziały tylnej straży nieprzyjaciela, wycofujące się w stronę Wilna. A tylko kilku oficerów obdarzonych bardzo dobrym wzrokiem twierdziło, że w pewnym oddaleniu dojrzeli Kozaków".

Tej nocy niebo otwiera się znowu. Wzdłuż całej drogi do Wilna deszcz siecze z góry, zmuszając majora Boularta do spędzenia nocy w jednym z wozów taboru artylerii. O przeraźliwie zimnym, mokrym poranku, gdzieś za Jewie, wychodzi na zewnątrz by ujrzeć przed sobą „jedną czwartą moich koni leżącą na ziemi, niektóre już nieżywe, lub prawie nieżywe, inne trzęsące się z zimna". Zaprzęgając te, które pozostały przy życiu, wydaje rozkaz marszu dla ludzi i koni nie z powodu jakiegoś wielkiego pośpiechu, „lecz by poprawić im krążenie". Również 2 Kompania 9 Pułku Artylerii w zatrważającym tempie traci swoje fryzyjskie konie. „Wystawione na deszcz tak długo jak on tutaj padał, i karmione od kilku dni jęczmieniem i innymi zbożami," porucznik N. J. Sauvage widzi następnego ranka:

„dwa czy trzy konie w śmiertelnych konwulsjach lub już leżące bez życia przed każdym wozem z amunicją. Obok nich, stojących w ponurym milczeniu, zobaczyliśmy naszych kanonierów i żołnierzy artylerii, ze łzami w oczach, próbujących odwrócić wzrok od tej bolesnej sceny. Stada rogatego bydła, pędzone przez żołnierzy odkomenderowanych z różnych oddziałów, włóczyły się dookoła, podczas gdy ich poganiacze usiłowali schronić się przed tą straszną pogodą".

Daleko z lewej kapitan Piotr Pelleport podąża wzdłuż krętej Wilii, rzeki, która, jak zauważa, „płynie powoli i nie jest zbyt głęboka. Jej bieg jest krępowany skałami i nigdy nie przestaje się wić". W panującym upale jego ludzie „wyrzucali swe kamizelki". Teraz jednak, jak pisze kapitan Bonnet w swoim pamiętniku pod datą 27 czerwca:

„przestaliśmy trzymać się kurczowo rzeki, i podążyliśmy dalej wzgórzami, biegnącymi w pewnej odległości od jej lewego brzegu. Gwałtowna burza zmoczyła nas i wyziębiła aż do szpiku kości. O pierwszej nad ranem przybyliśmy w bardzo zmniejszonej liczbie do... Z Kalwarii dotarliśmy tu okrężną drogą, co z pewnością było pomyślane jako manewr. Okolica jest gęsto pokryta roślinnością. Na nielicznych polach uprawnych zasiane jest niewiarygodnie wysokie żyto, zaś lasy są niezmiernie gęste".

Wszyscy lansjerzy Colberta, przypisani do straży przedniej Murata i odkomenderowani do osłony wrażliwego prawego skrzydła, przeszukują

„piękną falistą okolicę", lecz nie napotykają żywej duszy. Dumonceau zauważa jak tysiąc Holendrów jego pułku, jak gdyby zaniepokojonych faktem, że znajdują się sami na takim pustkowiu, ciągle nieznacznie przesuwa się w lewo, w kierunku Nowych Trok. Od czasu do czasu trójce polskich szwoleżerów przydzielonych im jako tłumacze, udaje się wydobyć strzępy informacji od kilku wieśniaków. Armia rosyjska „wycofuje się w głąb kraju pod dowództwem generała Tuczkowa".

W tym momencie, olbrzymie masy korpusów kawalerii Nansouty'ego i Grouchy'ego są już zaledwie o piętnaście mil od Wilna. A ciągle nie widać żadnego znaku, aby dojść miało do walnej bitwy! Następnego dnia (27 czerwca), 30 Pułk Piechoty Liniowej nadal maszeruje w nieustannie padającym deszczu, gdy kapitan woltyżerów Fran;ois zauważa:

„siedzącego na stopniach gospody Cesarza. Patrzył jak maszerujemy w całkowitym porządku. Gdy nasza dywizja już przeszła, dosiadł konia i popędził jak błyskawica w kierunku wysuniętych posterunków".

Udało się wreszcie schwytać kilku Rosjan, którzy powiedzieli Napoleonowi, że car wciąż jest w Wilnie, gdzie zgodnie z rozkazami ma dołączyć do niego Bagration. Stolica Litwy leży w półkolu wzgórz, tyłem do Wilii, i jakakolwiek próba obrony ze strony rosyjskiej podjęta przy użyciu niedorównujących Francuzom sił może doprowadzić ją do klęski w rodzaju tej, jaką Rosjanie ponieśli w 1807 roku pod Friedlandem. Słysząc, że informacja jaką otrzymał wcześniej jest nieprawdziwa i obawiając się by Barclay mu się nie wymknął, Napoleon wysyła teraz rozkazy do generała Montbruna, dowódcy II Korpusu Kawalerii Rezerwowej, aby ten jak najszybciej dotarł do Wilna. Przede wszystkim musi ocalić ogromne zapasy zboża zgromadzone tam przez komisariat rosyjski.

Po Muracie, czterdziestodwuletni Montbrun jest drugim cieszącym się największym prestiżem i największą popularnością wśród dowódców kawalerii Wielkiej Armii i z pewnością nie jest człowiekiem, który zaniedbuje swoje obowiązki. Dedem nazywa go „świetnym wojownikiem, olśniewającym swoją sławą wojenną, oficerem o dużym talencie, choć zbyt zapalczywym". Z drugiej strony, jeżeli prawdą jest to, co twierdzi kapitan Hubert Biot, to jego czterech adiutantów niezbyt mu się przysługuje:

„Szef szwadronu Martin, odpowiedzialny za jego powozy, który nigdy nie pokazywał się pod ostrzałem, szef szwadronu Hubert, który miał o wiele zbyt wysokie mniemanie o sobie i raczył iść na ustępstwa tylko w wyjątkowych wypadkach, wreszcie kapitan Caillot, zimniejszy niż lód, zupełne zero. Pozostawał tylko młody Linz, oficer pełen dobrej woli, odwagi i zacięcia".

Vossler, jedyny oficer wśród huzarów księcia Ludwika, mówiący choćby łamaną francusczyzną, ma bardzo podobną opinię. Spędził on kilka ostatnich dni:

„zimnego, dżdżystego deszczu albo w świcie Montbruna, albo zajeżdżając moje konie i siebie, dostarczając wiadomości i rozkazy. Pierwsza noc zastała mnie stojącego w ulewie przy dogasającym ognisku, bez jedzenia czy picia, po cichu klnącego na moich francuskich towarzyszy, którzy mieli pod dostatkiem i jednego, i drugiego, ale nie mieli zamiaru się dzielić. Druga minęła na doręczaniu wiadomości królowi Neapolu, w którego kwaterze wreszcie podano mi przyzwoity posiłek".

Zaniedbywany, czy też nie, Montbrun staje się teraz ofiarą pewnego zamieszania. Zająć Wilno? To przecież wyczyn, który Murat chciałby zarezerwować dla siebie! Widząc korpus Montbruna gotowy do wymarszu i będący na koniach o godzinę wcześniej niż sam rozkazał, Murat pyta go dlaczego. Montbrun odpowiada, że jest to zgodne z bezpośrednim rozkazem Cesarza.

„Jakim rozkazem?"

„Dotarcia do Wilna zanim opuszczą je Rosjanie".

„Nie ma takiej potrzeby. Sam się tym zajmę!"

„Ale ja mam osobiste rozkazy Cesarza!"

„Czy to u diabła ważne, jeśli wszystko zostanie załatwione jak należy?

odpowiada Murat swoim matowym gaskońskim głosem i rozkazu je Montbrunowi ustawić się za I Korpusem Kawalerii Rezerwowej Nansouty'ego. Wtedy wreszcie cała ta nieporęczna masa kawalerii, z lekką brygadą Bruyère'a w charakterze rozpoznania na przedzie, rusza naprzód oczywiście z niewielką szybkością w kierunku Wilna.

W tym momencie pojawia się na scenie sam Napoleon, który dopiero co opuścił maszerującego w deszczu kapitana Fran;oisa (z dywizji Moranda). Widząc Montbruna na czele swojego korpusu, ale w tyle całej operacji, galopuje ku niemu z furią i, posiniały z wściekłości, grozi odesłaniem go na tyły za taki brak kompetencji. Montbrun usiłuje się wytłumaczyć.

„Zamknij się!", wrzeszczy Napoleon.

„Ależ, Sire".

„Będziesz cicho?"

Groźby i reprymendy Napoleona robią się coraz bardziej gniewne. Montbrun wymownie spogląda na Murata. Jednak widząc, że ten nagle zapomniał języka w gębie, traci cierpliwość, wyciąga szablę i trzymając ją za ostrze ciska nią przez ramię. Z okrzykiem: „A idźcie wszyscy do diabła!" spina konia ostrogami i odjeżdża, pozostawiając szablę drgającą w grząskiej ziemi, ponad czterdzieści kroków dalej. Napoleon, pobladły z gniewu i zdumienia, stoi jak wryty. W końcu i on, bez jednego słowa, spina konia, pozostawiając oniemiałych świadków tego wydarzenia.

Z pewnością Montbrun pójdzie pod sąd wojskowy, albo zostanie wysłany do jakiejś fortecy, a przynajmniej zwolniony z wojska...

Nic w tym rodzaju. Tego wieczoru Murat otrzymuje chłodne pytanie:

„Jego Cesarska Mość chciałby wiedzieć, dlaczego generał Montbrun nie dotarł do Nowych Trok aż do południa?" Najprawdopodobniej Murat zdobywa się na tyle odwagi, by udzielić wyjaśnień, bo potem nie ma już żadnej wzmianki o całej tej aferze. Z drugiej strony, nie następuje jednak żaden mały gest pojednania, jaki Napoleon ma w zwyczaju czynić w stosunku do ofiar swojego gniewu, czy na to zasłużyły, czy nie. Montbrun nie traci dowództwa nad swoimi dywizjami. Ciemne chmury będą jednak wisieć nad jego głową.

„Nie ma drugiego widoku podobnego do tego, jaki roztacza się ze wzgórz wokół Wilna," pomyśli młoda dzielna diuszesa Oudinot, osiągnąwszy wierzchołek wzgórza Ponary, kiedy dotrze do Wilna cztery miesiące później, by zająć się swym rannym mężem. „Chociaż Wilia leniwie wije się przez okolicę, której jednak nie jest w stanie użyźnić, wielka liczba kopuł i wież kościelnych wznosi się i lśni nad dachami trzydziestu sześciu klasztorów". Jednak teraz, z tego właśnie korzystnego punktu, o drugiej czy trzeciej po południu 28 czerwca, Dumonceau widzi „to wielkie miasto spowite gęstym dymem, którego pochodzenia na razie nie znaliśmy".

Pochodzi on z palonych właśnie zapasów zbóż.

By ratować honor wojsk rosyjskich, a także by płomienie zdążyły spalić to, co mają spalić, tylne straże rosyjskie stawiają symboliczny opór na południowych wzgórzach. Jednakże generał Wathier de St-Alphonse, otrzymawszy rozkazy, by wziąć miasto szturmem, wysyła tylko „silny oddział wydzielony z kompanii wyborczych, pod dowództwem pułkownika 11 Pułku Szaserów". Kapitan Tomasz-Józef Aubry dostaje rozkaz wsparcia tego oddziału setką ludzi z 12 Pułku Szaserów:

„Gdy tylko dotarłem do wyznaczonego punktu, kazałem ludziom załadować broń i ustawiłem ich w linii bojowej, lecz nagle słyszę odgłos jakiegoś oddziału, galopującego pilnowaną właśnie przeze mnie główną drogą. A oto i jego pułkownik, wycofujący się ze swoimi ludźmi, a za nim, depcząc mu po piętach, o wiele liczniejszy oddział nieprzyjaciela, na jaki nadział się przed chwilą. Nigdy nie widziałem kogoś, komu bardziej by ulżyło niż jemu, kiedy zobaczył mój szwadron przychodzący mu z pomocą! Jego oddział został całkowicie rozgromiony. Moi szaserzy wyłapywali nadbiegające za nimi konie bez jeźdźców. Na widok mojego szwadronu ustawionego w szyku bojowym, wróg zaniechał dalszego pościgu. Nie potrzeba było do tego ani jednego wystrzału, nawet z pistoletu".

Czy to pozostałości po tej właśnie potyczce widzi Dumonceau, zbliżający się do miasta z resztą kawalerii Gwardii, „przy wejściu do wąwozu, gdzie ziemia była wszędzie solidnie zryta po przejeździe znacznej ilości kawalerii i musiała być świadkiem jakiegoś ostrego starcia"? Tam po raz pierwszy widzi trupa nieprzyjaciela. Rozciągnięty na miedzy, nieboszczyk jest

„ubrany w dziwaczny szarobrązowy strój, który przypominał mundur wojskowy tylko ze względu na swój krój, a który, jak przypuszczaliśmy, należał do rosyjskiego milicjanta.

Sołtyk twierdzi, że to 6 Pułk Polskich Lansjerów, prowadzony przez majora Suchorzewskiego, jest pierwszym oddziałem, jaki wkroczył do Wilna, o ósmej rano, 28 czerwca, lecz wyczyn ten, „na który nie mieli pozwolenia z góry, nie tylko nie uzyskał oficjalnego uznania, a nawet wręcz przeciwnie uznano go za karygodny". W zamian udaje im się uzyskać szaleńczo gorące powitanie:

„Nasz wjazd do miasta był triumfalny. Ulice i place publiczne pełne były ludzi. Ze wszystkich okien wyglądały niezmiernie rozentuzjazmowane damy. Na fasadach kilku domów wisiały cenne dywany. Każda ręka wydawała się machać chusteczką, a okrzyki radości rozbrzmiewały nieustannie".

Jedna litewska patriotka jak wszyscy inni nosząca barwy narodowe, biały i czerwony widzi, jak Polacy wjeżdżają, „galopując z pełną szybkością, z szablami w dłoniach, jednak śmiejąc się i machając swymi proporcami, także w barwach narodowych". Również i 7 Pułk Huzarów kapitana Wiktora Dupuya witany jest

„niezwykle radosnymi brawami. Panie w sukniach balowych rzucały nam z okien kwiaty i ciasteczka miły gest, chociaż kompletnie dla nas bezużyteczny, gdyż i tak nie mogliśmy zsiąść z koni, aby je podnieść".

Wszędzie na ulicach Segur widzi ludzi:

„ściskających się i gratulujących sobie nawzajem. Starcy pojawiali się ubrani ponownie w swoje dawne mundury, przywołujące wspomnienia lat niepodległości i honoru. Płakali z radości na widok narodowych flag, za którymi podążały niezliczone tłumy".

Przejeżdżając galopem przez miasto i przez na wpół spalony most przez Wilię, polscy szwoleżerowie rzucają się na tylne oddziały rosyjskie, zdobywając „pięciuset jeńców i duże ilości bagażu". Jak na razie wszystko idzie dobrze. Lecz dziewięć mil za miastem Sołtyk widzi jak 8 Pułk Huzarów w czerwono-zielonych mundurach napotyka poważny opór. Chociaż nieregularne formacje kozackie rozpierzchły się, gdy tylko się zbliżyli, to ubrani w szkarłatne mundury Kozacy Rosyjskiej Gwardii Cesarskiej stawali do boju aż nazbyt twardo:

„Zaledwie kilkaset jardów od nas kapitan Segur dostał się w sam środek oddziału nieprzyjaciela, który zaraz wziął go do niewoli. Był to brat owego Segura, który napisał historię tej nieszczęsnej kampanii". W „tym samym momencie gdy zjawiłem się w Wilnie, Duroc, Wielki Marszałek Pałacu, przywołał mnie do siebie, uścisnął mi dłoń, i powiedział mi, że dwie ligi za miastem mój brat, rzucony nierozważnie w las rozkazem swojego generała, wpadł na trzy pułki Gwardii Rosyjskiej, wspinając się na wzgórze. Jego kompania została rozniesiona, a on sam zniknął! Na tą wiadomość pośpieszyłem do huzarów mego brata. Ci, którzy przeżyli, ciągle stali w szyku bojowym na miejscu swej klęski".

Mówią Segurowi, jak jego brat:

„kilkakrotnie próbował wyrąbać sobie drogę, ale padł ugodzony piką, a potem, kiedy próbował podnieść się z ziemi, dostał jeszcze kilka razy. Jacyś rosyjscy oficerowie zawlekli go w las. Jeden z huzarów wskazał na iglasty las i na prowadzącą do niego, biegnącą pod górę, piaszczystą, szeroką drogę. Pokrwawione strzępy mundurów leżały porozrzucane pośrodku drogi. W każdym zabitym obawiałem się rozpoznać brata, zwłaszcza jeśli ich twarze były ukryte w piasku, włosy czarne, a postura potężna. Co za udręka, kiedy towarzyszący mi huzar, łapiąc te głowy za włosy i obcesowo je odwracając, ukazywał mi rysy ich twarzy!"

Jednak żaden z nich nie jest jego bratem. Więc Segur, „wbrew zakazowi jakichkolwiek kontaktów z wrogiem", szybko łapie jakiegoś trębacza i bazgrze kilka pośpiesznych słów do brata. Po czym, wyposażywszy swego służącego w sakiewkę pieniędzy, odprowadza go razem z trębaczem do lasu. „Dopiero gdy ponownie opuściłem las, dostrzegłem pierwszych rosyjskich zwiadowców. Niedługo służący i trębacz znaleźli się między nimi. Potem nastąpiła godzina niepokoju i obawy, najokrutniejsza w całym moim życiu".

Zapada zmrok. Cóż się stało z jego wysłannikami? Rosjanie wiedzą, że jest on oficerem wysokiej rangi w Cesarskiej Kwaterze Głównej. Czy jego także spróbują pojmać? Nie. Wreszcie zjawia się trębacz jest kompletnie pijany:

„Rosjanie przyjęli go tak gościnnie, że w ogóle nie mógł mówić. Ale przyniósł kilka linijek napisanych wielkoduszną ręką. Rany mojego brata, chociaż poważne, nie były śmiertelne. Jego nazwisko i odwaga zapewniły mu honorowe i łagodne warunki niewoli. Wreszcie mogłem odetchnąć z ulgą".

W Paryżu Napoleon zapowiadał Caulaincourtowi, że poprowadzi „uprzejmą wojnę" przeciw Aleksandrowi; dla oficerów o pozycji Segura jest to ciągle taka właśnie wojna. Nie można tego już powiedzieć o innych. Wracając do Wilna, posmutniały Segur słyszy odgłos wystrzału, „a zaraz po nim dziwny pomruk". Na środku drogi leży francuski piechur, który właśnie palnął sobie w łeb. Jego towarzysze gapią się na niego w osłupieniu, kiedy rozlega się kolejny wystrzał. Wszyscy biegną w tamtą stronę. Kolejne samobójstwo. Świadkowie tego wypadku, powiada Segur, „wykrzykiwali z charakterystyczną dla nich przesadą, że jeśli tak dalej pójdzie, to tak samo skończy cała armia".

Według innego z adiutantów generała Pajola, kapitana Jana-Piotra Dellarda, „nie doszłoby do porażki huzarów, gdyby generał Wathier de St-Alphonse, który miał wyłonić się po lewej stronie wroga drogami z Waki i Nowych Trok, nie pojawił się za późno". I rzeczywiście, zostaje on zwolniony z dowództwa. Jego miejsce zajmuje generał Sebastiani, który nie okaże się wiele lepszy. Kapitan Aubry i jego szaserzy mają także głęboko odczuć niełaskę okazaną ich dowódcy. Żaden z nich nie otrzyma ani odznaczenia, ani awansu.

Teraz już i Murat wjechał do miasta na czele dywizji Bruyère'a, wąskie ulice Wilna są więc pełne ludzi i koni. Jeszcze przed wjazdem do miasta fotograficzna pamięć Napoleona przywołała niewątpliwie w związku z dużym darem przekazanym na rzecz uniwersytetu w 181O nazwisko niejakiego profesora Śniadeckiego , rektora uczelni. Wysłany, by go odnaleźć, Sołtyk znajduje tego starego człowieka:

„w mundurze Akademii. Chciał założyć jedwabne pończochy zamiast swoich wysokich butów. Powiedziałem mu, że moja misja nie pozwala na żadne opóźnienia. Kiedy nalegał, powiedziałem: 'Panie Rektorze, to jest bez znaczenia. Cesarz nie przywiązuje wagi do wyglądu zewnętrznego, który wywiera wrażenie tylko na ludziach wulgarnych. Ozdobą mędrców jest sama nauka. Chodźmy.' Na takie dictum rektor chętnie się zgodził".

Następnego dnia stary Śniadecki zostanie, chcąc nie chcąc, wraz z sześcioma innymi notablami, którzy nie opuścili miasta razem z Rosjanami, dokooptowany do rządu tymczasowego.

Cóż się jednak stało z tym radosnym powitaniem, z jakim spotkali się pierwsi przybysze? Albo entuzjazm opadł niezwykle szybko, albo też pesymistyczne nastawienie Caulaincourta rzutuje na jego opis sytuacji:

„Cesarz przejechał przez Wilno nie ujawniając się. Miasto wydawało się opuszczone. Ani jedna twarz nie ukazała się w oknie, nie było widać żadnych oznak entuzjazmu, ani nawet ciekawości. Wszystko było ponure. Przejeżdżając prosto przez miasto, przeprowadził inspekcję spalonego mostu na Wilii, terenu za miastem i podpalonych przez nieprzyjaciela magazynów, które wciąż stały w ogniu. Ponaglając do naprawy mostów, wydaje rozkazy zbudowania zewnętrznych umocnień, po czym zawraca i udaje się do pałacu".

 

W tym wypadku „pałacem", jak zawsze w czasie kampanii, nazywana jest Cesarska Kwatera Główna, która znajduje się rzeczywiście w pałacu należącym do arcybiskupa Wilna, zwolnionym przez cara zaledwie dwa dni wcześniej. „Chociaż ujawniono jego powrót do miasta," kontynuuje Caulaincourt,

„a Dom, Kwatera, Gwardia i wszystkie znaki i parafernalia wskazujące na jego obecność były na miejscu, ludność nie okazywała żadnego zainteresowania, co uderzyło Cesarza. Wchodząc do swego gabinetu powiedział: 'Tutejsi Polacy nie są tacy, jak ci w Warszawie. Są chłodniejsi od tamtych i o wiele bardziej małomówni'".

Ma rację. Litwini są inni. Od 1807 roku car wkładał wiele wysiłku w próby nakłonienia bogatszej części ludności do przejścia na swoją stronę, jest ona więc teraz podzielona na frakcję profrancuską i prorosyjską. I rzeczywiście, członkowie wielu ważniejszych miejskich rodów wyjechali razem z armią rosyjską. Niedaleko bramy miejskiej Dumonceau zauważa, gdy przejeżdża tamtędy wcześniej tego ranka:

„coś w rodzaju klasztoru z kaplicą. Dzwonnicą była wielokolorowa kula w paski, pierwsza taka dziwaczna rosyjska dzwonnica jaką widzieliśmy. Jej ściany całe były oblepione długimi proklamacjami po rosyjsku, które chcielibyśmy umieć rozszyfrować".

Jednak nie wszystkie są chyba po rosyjsku, bo Labaume twierdzi że

„wszyscy mogli je przeczytać". Jest to pełna godności, choć rozwlekła, odpowiedź Aleksandra na deklarację wojny ze strony Napoleona:

„Dawno już zauważyliśmy wrogie Rosji postępowanie Cesarza Francuzów, lecz zawsze mieliśmy nadzieję je zmienić w sposób pojednawczy i pokojowy. Ostatecznie, widząc ciągłe odnawianie się oczywistej agresji i urazy, pomimo naszego pragnienia zachowania pokoju, zostaliśmy zmuszeni do skompletowania i zgrupowania naszych armii. Jednakże ciągle chlubimy się tym, że potrafimy doprowadzić do pojednania, pozostając na granicach naszego cesarstwa... gotowi jedynie do obrony...".

„Niespodziewanie atakując naszą armię pod Kownem" Napoleon stał się agresorem:

„Widząc więc, że nic nie zdoła go nakłonić do podzielenia naszej chęci zachowania pokoju, pozostaje nam jedynie, wzywając pomocy Najwyższego Świadka i Obrońcy Prawdy, stawić czoło oddziałom wroga. Nie musimy przypominać dowódcom korpusów i oddziałów o ich obowiązkach i należnej odwadze. Krew dzielnych Słowian płynie w ich żyłach. Wojownicy! Bronicie religii, kraju i wolności! Jestem z wami. Bóg jest przeciw agresorowi. Aleksander"

Spoglądając w górę na ruiny starej cytadeli, Dumonceau zauważył również, powiewającą na jej szczycie „olbrzymią flagę w biało-błękitnych barwach, podobno barwach Jagiellonów, dawnych suwerenów Litwy". Gdy jego lansjerzy prowadzą konie ulicami obok „resztek dymiących, a nawet jeszcze płonących magazynów wojskowych", widzą tu i ówdzie

„żołnierzy przetrząsających zgliszcza w poszukiwaniu jakiejkolwiek żywności". Zostawia więc kilku swoich ludzi, należycie wyposażonych w worki, aby „wyzbierali pozostałości niedopalonego owsa". Owies to wszystko, co daje się uratować, ale jest tak przesiąknięty dymem, że konie nie chcą go jeść. Całe zboże pochłonął ogień.

Planat de la Faye i sztab artylerii własnie urządzają się w mieście, gdy gwałtownie zmienia się pogoda. „Wicher, a po nim lodowaty deszcz, nie ustawały przez prawie dwa dni". Nie kończące się oberwanie chmury zastaje tego wieczoru sierżanta Coigneta na drodze z Kowna, właśnie kiedy jego mały konwój, składający się z dwóch wozów ze skarbem, zbliża się do jakiejś wioski niedaleko Wilna, zmuszając go do schronienia się w jednym z wozów. Ale ludzie Dumonceau znajdują się w jeszcze gorszej sytuacji, zamknięci za murami ogrodu klasztornego, gdzie w ogóle nie ma żadnego schronienia, zadowolić się muszą bardzo skąpymi racjami, przysłanymi przez radę miejską, która, nagle zmuszona do wykarmienia tysięcy ludzi i koni, niemal odchodzi już od zmysłów.

„Lało jak z cebra, a towarzyszyło temu lodowate zimno, które odczuwaliśmy tym dokuczliwiej, że nastąpiło ono natychmiast po takich przytłaczających upałach. Ziemia w ogrodzie, rozkopana i zalana wodą, szybko zamieniła się w jedno wielkie błotnisko. Staliśmy pogrążeni w nim do kolan, nie mając ani słomy, żeby się położyć, ani żadnego schronienia, choćby daszka, ani drzewa na ogień. A wtedy jeszcze, na domiar złego, nadszedł straszliwy huragan. Ponieważ było już nam równie trudno stać, jak się położyć, drzemaliśmy przysiadając w błocie na naszych płaszczach, a gdy się obudziliśmy, deszcz ciągle padał, zaś wichura wciąż przybierała na sile. Dookoła latały kominy i dachówki. Cierpiąc w równym stopniu na stojąco, czy na leżąco, mogliśmy jedynie przykucać pod tymi płaszczami. Broń i ekwipunek leżały w błocie. Nasze nieszczęsne ogniska wygasły. Konie trzęsły się z zimna, co najmniej tak samo jak my. Kilka z nich padło tej nocy, lub zdechło następnego dnia, wyniszczonych zimnem i cierpieniem".

Wszystko to ów nowy pułk Gwardii odczuwa jeszcze bardziej, ponieważ:

„słusznie czy niesłusznie przypuszczaliśmy, że pozostałe pułki Kawalerii Gwardii zostały zakwaterowane u mieszkańców, że nasza sytuacja była wynikiem po prostu jakiegoś kaprysu generała Colberta, i że zostaliśmy potraktowani jak bękarty i pariasi. Rozmawiając między sobą, z żalem stwierdziliśmy, że żaden z naszych dowódców, wygodnie urządzonych w sąsiednich domach, nie wystawił nosa w ten wiatr, żeby chociaż wyrazić zainteresowanie naszym losem".

Adiutanci zjawią się dopiero następnego dnia wieczorem (29 czerwca), aby wydać trębaczom rozkaz zadęcia na zbiórkę i rozdać nakazy kwaterunkowe. Następnego ranka, kiedy Coignet wygląda ze swojego wozu ze skarbem, widzi:

„ziemię na pobliskim biwaku kawalerii pełną koni, które padły z zimna. Wychodząc z wozu, zauważyłem, że również trzy spośród moich koni nie przeżyły tej nocy. Od razu rozdzieliłem te, które przeżyły pomiędzy moje cztery wozy. Biedne stworzenia dygotały tak gwałtownie, że ledwie zostały zaprzęgnięte, porozbijały wszystko wokół, rzucając się dziko w swoich uździenicach. Odchodziły od zmysłów, w szale stawały dęba. Kiedy dotarliśmy do drogi, natknęliśmy się na martwych żołnierzy, którzy nie przetrzymali tej straszliwej burzy. Na wielu naszych ludzi podziałało to demoralizująco".

Także daleko na południowy zachód od miasta, niejaki porucznik Sauvage, z trudem przebijający się na wschód przez tę samą ulewną burzę z parkami artyleryjskimi Hieronima, widzi swoich młodych woźniców opłakujących padłe zaprzęgi.

Caulaincourt widzi, że Napoleonowi „serce pękało z żalu", że został pozbawiony swojej „porządnej bitwy". Przypuśćmy jednak, że doszłoby do takiej bitwy? Według porucznika Brandta:

„nie mogłaby ona być rozstrzygająca grunt był tak rozmokły, że ani artyleria, ani kawaleria, ani nawet piechota nie mogłyby się ruszyć, chyba że z najwyższą trudnością".

A jeśli chodzi o odwrót Rosjan, to Francuzów uderza jego dobre zaplanowanie i porządek. Tak też będzie i w przyszłości.