Nasza księgarnia

Biblioteka Barwy i Broni

  • Biblioteka Barwy i Broni
  • Ułani Księstwa Warszawskiego 1807-1814
  • Piechota XW wg przepisu 3 września 1810
  • Huzarzy Księstwa Warszawskiego 1809-1813

Marcin Kusyk, "Zbrodnie wojenne Napoleona B." - polemika z pewnym artykułem

Ukazał się numer pisma "Focus Historia Ekstra" (luty - marzec 2019) w całości poświęcony epoce napoleońskiej. Są w nim m.in. teksty ś. p. Andrzeja Nieuważnego. Kilka artykułów napisał Kazimierz Pytko - jak wynika z notki o autorze to dziennikarz piszący m.in. do "Wprost" i "Życia Warszawy", laureat Nagrody Kisiela. Jeden z jego tekstów nosi tytuł "Zbrodnie wojenne Napoleona B."

Jest to artykuł niezwykle tendencyjny i stronniczy. Nie ma nic złego w przypominaniu, że wojska napoleońskie popełniały zbrodnie wojenne (co nawet taki wielbiciel Cesarza jak ja musi przyznać), ale autor widzi zło w zasadzie tylko po jednej stronie, przypisuje też Napoleonowi zbrodnie tam, gdzie ich nie było. Co prawda autor odżegnuje się od porównywania Bonapartego z Hitlerem, uważa takie analogie za absurdalne. Ale czytelnik może po lekturze odnieść wrażenie wręcz przeciwne.

 Pytko pisze o zbrodniach prawdziwych, jak rzeź jeńców w Jaffie podczas wyprawy egipskiej ("Splamił się rzezią jeńców" - skomentował lakonicznie Marian Kukiel w "Dziejach politycznych Europy od rewolucji francuskiej"). We fragmencie dotyczącym walk na San Domingo Pytko dostrzega okrucieństwa obu stron - to jedyny wyjątek! Pisze: "Francuzi grzebali powstańców żywcem w masowych grobach, krzyżowali, topili w zawiązanych workach (...) Buntownicy rżnęli schwytanych żołnierzy piłami, a w 1803 roku wymordowali ponad tysiąc pacjentów lazaretu w Cap Francais".

Artylerzysta zbrodniarzem?

Ale zaliczenie stłumienia rebelii rojalistów w Paryżu 13 vendemiare'a do zbrodni budzi już sprzeciw. Pytko relacjonuje zdarzenia: "Ten (Bonaparte - przyp. MK) zaś wyprowadził na ulice... artylerię. Kazał strzelać z dział do - w znacznej części bezbronnego - tłumu". Jeszcze trzykropkiem to zdanie przygwoździł, żeby każdy widział, jaki to okrutnik był z Bonapartego. Tymczasem według radzieckiego biografa Cesarza, Alberta Manfreda, używanie artylerii do tłumienia rozruchów ulicznych nie było w owym czasie niczym nadzwyczajnym. Jako przykłady podaje tłumienie buntu żołnierzy w Nancy i powstanie przeciw żyrondystom 31 maja - 2 czerwca 1793 r.

A jak było 13 vendemiare'a? Mało wtedy brakowało, żeby to rojaliści masakrowali artylerią zwolenników Konwentu. Mieli znaczną przewagę – historycy szacują ich siły od 25 tys. ludzi (Albert Manfred, Andrzej Zahorski) do 30 tys. (Vincent Cronin). Po stronie Konwentu było 5-6 tys. ludzi bez artylerii i amunicji. Działa znajdowały się w parku artyleryjskim w Sablons. Bonaparte wysłał po nie nieznanego jeszcze szerzej oficera kawalerii, dowódcę 21 pułku strzelców konnych, Joachima Murata. Kawalerzyści dotarli do Sablons w ostatniej chwili - widzieli już zbliżających się rojalistów. Jak w tym czasie wyglądały poczynania "bezbronnego tłumu"? Jak pisze kolejny biograf Napoleona, Vincent Cronin rojaliści zaatakowali pozycje na północ od Tuileries. "Przy huku wystrzałów, z błyszczącymi bagnetami osadzonymi na muszkietach, rebelianci pokonali barykady wzniesione przez Barrasa dla obrony rue Saint Honore". Nadciągnęli wreszcie strzelcy konni Murata z czterdziestoma działami - dzięki nim Bonaparte stłumił bunt. Pytko twierdzi, że padło 300 powstańców i 400 bezbronnych cywilów. Cronin podaje straty dużo niższe - dwustu zabitych i rannych po obu stronach.

Okrutne gerylasów bandy - to wymysł propagandy?

Szczególny sprzeciw budzi zaś ujęcie okrucieństw popełnianych w czasie wojny w Hiszpanii. Oczywiście wojska napoleońskie popełniły tam wiele zbrodni, które autor słusznie piętnuje. Francuzi i ich sojusznicy byli dla Hiszpanów najeźdźcami i okupantami, z którymi mieli prawo (a nawet obowiązek) walczyć. Ale nie ma sensu udawać, że tylko wojska napoleońskie prowadziły tę wojnę w sposób nieczysty. Tymczasem Pytko szeroko rozpisuje się o rozstrzeliwaniach jeńców przez żołnierzy Napoleona, o pacyfikacjach wsi, natomiast o zbrodniach drugiej strony ma do powiedzenia tylko tyle: "Gdy mimo cenzury informacje o wyczynach francuskiej armii zaczęły się rozpowszechniać, propaganda Napoleona tłumaczyła je spontanicznymi reakcjami żołnierzy na bestialstwo partyzantów, którzy "palili żołnierzy żywcem, obdzierali ich ze skóry, obcinali nosy i uszy, wyłupywali oczy". Zapewniała jednak, że brutalne metody stosuje się tylko wobec partyzantów, których - jak każdy okupant - nazywała bandytami".

Propaganda? Brytyjski pisarz Archibald Gordon Macdonell, autor znakomitej książki "Napoleon i jego marszałkowie" stwierdza bez ogródek: Od samego początku wojny Hiszpanie docenili wartość morderstwa jako metody wojowania". Do zabijania wroga Hiszpanie nawoływali w swojej propagandzie. Słynny "Katechizm hiszpański", jak pisze autor "Encyklopedii wojen napoleońskich" Robert Bielecki, miał formę pięćdziesięciu dwóch pytań dziecka do księdza. "Czy zabicie Francuza jest grzechem? - Przeciwnie, jest dobrym uczynkiem" - to jeden z zestawów pytania i odpowiedzi. Francisco Espoz, dowódca hiszpańskich partyzantów (gerylasów) z Nawarry wydał manifest, w którym głosił: "Każdy oficer czy żołnierz francuski, który zostanie schwytany z bronią w ręku lub bez, w walce lub nie - zostanie powieszony na drodze publicznej, a na ciele przywieszona zostanie tabliczka z jego nazwiskiem oraz numerem jednostki, do której należy".

Napoleończycy z grilla

Można to jeszcze uznać za usprawiedliwione wezwania do walki z najeźdźcą. Ale metod tej walki już się usprawiedliwić nie da. Fragment, który Pytko przytacza jako wytwór napoleońskiej propagandy, to cytat z pamiętników Kajetana Wojciechowskiego, żołnierza pułku Lansjerów Nadwiślańskich, uczestnika i świadka tej wojny, bitew i pacyfikacji.

Inni polscy żołnierze też zostawili pamiętniki o walkach w Hiszpanii. Lansjer Wojciech Dobiecki wspominał: "W Villa Ferdinando dwudziestu kilku żołnierzy piechoty polskiej poobwijanych w słomę i pakuły w oliwie namoczone spalili". W odwecie lansjerzy wykłuli mieszkańców wsi. W innej miejscowości, Richle, lansjerzy zastali makabrę: " Francuzi leżeli na słomie z porozrzynanymi brzuchami". Francuski historyk Jean Claude Dammame, autor książki "Żołnierze Wielkiej Armii" pisze o losie żołnierzy 6 pułku piechoty lekkiej i dragonów, którzy wpadli w ręce Hiszpanów po zdobyciu mostu San Pato na Soto Mayor. "Wszyscy byli powbijani na pale i okaleczeni; jedni nie mieli oczu i języków, inni - nosów i uszu. Niektórzy mieli powpychane do ust własne genitalia". Ten sam autor opisuje, co się stało z sześćdziesięcioma żandarmami wziętymi do niewoli po zdobyciu fortu przy drodze z Bejar do Salamanki. Zostali ono zakopani żywcem po szyje, po unieruchomieniu oprawcy zrywali im skórę z głów. Innym razem hiszpańscy partyzanci wzięli do niewoli generała Rene, wraz z adiutantem Labronem i komisarzem wojennym nazwiskiem Vosgien. Generał został żywcem poćwiartowany, jego towarzysze i ciężarna żona jednego z nich - przecięci piłą, również żywcem.

Czy można się dziwić, że napoleońscy żołnierze widząc zwłoki kolegów żywcem spalonych, wypatroszonych, poćwiartowanych - dokonywali krwawego odwetu? Nie znaczy to, że usprawiedliwiam zbrodnie wojsk Napoleona, ale ta makabra przynajmniej pozwala je zrozumieć. Tymczasem Kazimierz Pytko przedstawia to w ten sposób, że Francuzi i ich sojusznicy rżnęli Bogu ducha winnych Hiszpanów - bo tak, taką mieli fantazję. "Śmierć groziła za najdrobniejsze przewinienie. Szwoleżer Józef Załuski zanotował, że z trudem powstrzymał żołnierzy przed spaleniem całej wioski, gdy odkryli, że jeden z wieśniaków nadał psu imię Napoleon". O okrucieństwach Hiszpanów czytelnik się z tekstu Pytki nie dowie.

Pieprzony los kolaboranta

Nie dowie się też, że dzielni gerylasi niejednokrotnie wykazywali się bestialstwem wobec samych Hiszpanów. Jak wspominał oficer Legii Nadwiślańskiej Henryk Brandt "oddziały hiszpańskie wywierały względem mieszkańców terroryzm graniczący z okrucieństwem. Żywność, materyał wojenny, a nawet ludzi, dostarczano pod groźbą rozstrzelania przez gerylasów. Wielokrotnie miałem w ręku rozkazy następującej treści: Młodzi ludzie, mieszkańcy tej a tej wsi, kórzy nie stawią się od tego do tego dnia, zostaną rozstrzelani".

Rozstrzelanie wydaje się zresztą aktem łaski w porównaniu z losem tych Hiszpanów, których partyzanci uznali za zdrajców. Wspominany już Jean Claude Dammame opisuje los hiszpańskiego służącego francuskiego oficera. Został on złapany przez partyzantów słynnego Miny (uważanego przez Hiszpanów za bohatera narodowego) i po torturach ukrzyżowany głową w dół. Kantynierka, złapana przez oddział partyzancki Juana Martina Diaza, została rozebrana, wymazana sadzą, obwożona na ośle, zawieszono na niej tabliczkę z napisem "dziwka Francuzów". W końcu nieszczęsnej kobiecie odcięto uszy, wydłubano oczy i przybito ją do drzwi kościoła.

Rzeź, której nie było i angielscy dżentelmeni

Osobny rozdział artykułu Kazimierza Pytki to los mieszkańców hiszpańskich miast. Wspomina on np. o mordowaniu mieszkańców Tarragony. Niewątpliwie symbolem wojny w Hiszpanii stało się oblężenie Saragossy. I tu niespodzianka - Pytko pisze: "w trakcie oblężenia i urządzonej po nim rzezi zginęły 54 tys. osób". Liczba się zgadza, ale...jaka rzeź po oblężeniu???

Jak pisze polski autor monografii oblężenia: "Przejęcie pokonanej Saragossy odbyło się w sposób cywilizowany, co można uznać za praktycznie jedyny sukces obrońców. Zmęczona okrucieństwem i bezpardonową walką armia nie myślała już o zemście i rabunku". Podobnie przedstawiają kapitulację Saragossy inni autorzy. Nawet jeśli założymy, że za wszystkie cierpienia miasta odpowiadają atakujący je Francuzi i Polacy (Laske zdaje się kwestionować sens długotrwałej obrony Saragossy, część winy przerzucając na hiszpańskie dowództwo), to przecież nie da się utrzymać twierdzenie, że te 54 tys. ofiar to mieszkańcy miasta zarżnięci przez Francuzów. Sir Charles Oman oszacował straty na 20 tys. żołnierzy oraz 6 tys. cywilów zabitych w czasie walk, pozostali to ofiary zarazy (według Laskego był to tyfus). Liczby Omana przyjął także Macdonell. Jan Laske ocenił liczbę ofiar oblężenia na 18 tys. żołnierzy, 6 tys. cywilów (w tym 600 kobiet i dzieci) zabitych oraz 36 - 38 tys. ludzi zmarłych na tyfus.

Pytko tradycyjnie dostrzega tylko miasta złupione przez Francuzów. A przecież na Półwyspie Iberyjskim walczyła też brytyjska armia lorda Wellingtona, sprzymierzona z Hiszpanami, mająca być dla nich wyzwolicielką spod francuskiej okupacji. Brytyjskiego wyzwolenia doświadczyło w 1812 r. chociażby miasto Badajoz. Opis tego oswobodzicielskiego marszu zamieścił George Bidwell w biografii Wellingtona "Ten zły wódz": " W niecałą godzinę po zdobyciu Badajoz wyglądało, jakby całe stulecia przyczyniły się do zniszczenia miasta...mężczyzn, kobiety i dzieci zabijano na ulicach bez innego widocznego powodu, jak obłąkany kaprys wariata, popełniano wszelkie gwałty i zbrodnie, publicznie na ulicach, w kościołach, z tak brutalnym okrucieństwem, iż wierna relacja o tym byłaby zbyt wstrząsająca i okropna". W 1813 r. armia brytyjska zdobyła San Sebastian. "Rabunek, morderstwa, gwałty - zostały posunięte do niewyobrażalnego stopnia. Wszędzie słyszano krzyk gwałconych kobiet; nie uszanowano ani ich młodego wieku, ani godnej szacunku starości. Jedna z dziewcząt została ofiarą żołnierskiej brutalności leżąc na martwym ciele swej matki" - to opis wyczynów brytyjskich wojaków sporządzony przez samych Hiszpanów wkrótce po wydarzeniach. Z sześciuset murowanych domów przetrwało trzydzieści sześć.

Jak ruski Miszka francuskiego koguta oskubał

Pisząc o wojnie z Rosją w 1812 r. Kazimierz Pytko tradycyjnie widzi tylko okrucieństwo żołnierzy Wielkiej Armii. Pisze dużo o rozstrzeliwaniach jeńców. Ale jak traktowali wziętych do niewoli przeciwników Rosjanie? O tym autor milczy. Znowu sięgniemy do książki Dammame'a. Według tego autora generał Iłowajski w odzyskanej Moskwie zastał 1400 rannych i chorych Rosjan i 700 Francuzów. Jeńców odesłał do Tweru - ale nigdy tam nie dotarli. Wszyscy zostali po drodze zamordowani przez wieśniaków, którzy chcieli zagarnąć ich dobytek.

Los jeńców był godny pożałowania. "Byli szpikowani ciosami bagnetów lub zatłukiwani kolbami" - pisze Dammame. "Aby pospieszyć najwolniejszych Rosjanie opracowali przebiegły sposób: bardziej sprawni i silniejsi przywiązywani byli do końców długiej żerdzi, między nimi umieszczano tych słabszych. Kiedy tylko niekomfortowa pozycja powodowała zwolnienie kroku - cios bagnetu kończył ich męki" -pisze francuski historyk.

Wtórują mu autorzy rosyjscy. Wiktor Biezotosnyj i Aleksander Popow w artykule o rosyjskich partyzantach 1812 r. w miesięczniku "Mówią Wieki" piszą: "Chłopi pod wpływem oficjalnej propagandy (Francuzi - "poganie", a Napoleon - "piekielny pomiot, syn szatana") wszystkich jeńców zabijali, niekiedy w bestialski sposób (zakopywali żywcem, topili, palili itp.).

Jeśli więc autor tekstu w "Focusie" chciał opisać zbrodnie wojenne w epoce - powinien uwzględnić też okrucieństwa popełniane przez przeciwników Napoleona. Tego jednak nie zrobił. Napisał za to artykuł, według którego jedynym zbrodniarzem był Napoleon B.

Marcin Kusyk

Recenzje

Adam Paczuski, Napoleon Ridleya Scotta

Kiedyś, w gronie znajomych pasjonatów epoki napoleońskiej, rozmawialiśmy o najlepszych  filmach ją ilustrujących. Z tego co pamiętam, powszechne zachwyty (w tym także moje) wzbudziło wspomnienie „Pojedynku” Ridleya Scotta. Pojawiło się wówczas wśród nas marzenie, aby ten właśnie reżyser wrócił kiedyś do naszego ulubionego tematu. To dlatego od kilku dni chodzi za mną to wspomnienie wraz z pewnym mądrym powiedzeniem: „Uważaj o czym marzysz, bo może się to spełni”…

„Napoleona” obejrzałem kilka dni po premierze, więc dzięki relacjom znajomych i napływającym z różnych stron „napoleońskiego” światka recenzjom, byłem przynajmniej w części przygotowany na to co mnie czeka. Przyznam jednak, że te dwie i pół godziny seansu były dla mnie trudniejsze niż przypuszczałem. Prawdopodobnie na moją reakcję wpływ miała także zawiedziona nadzieja, że mój ulubiony reżyser potrafi jeszcze stworzyć coś wybitnego. Niestety…

Ilość historycznych błędów – nie tylko „nagięć” mających usprawnić narrację, ale przede wszystkim zwykłych ordynarnych kłamstw była zatrważająca. Zmuszało to do pytania o rzeczywiste intencje reżysera wobec historii, którą zdecydował się zilustrować. Po co kazał Francuzom strzelać do piramid, wojskom rosyjsko-austriackim topić się w stawach rybnych o głębokości kilkuset metrów, albo szarżować Bonapartemu pod Borodino i Waterloo, skoro wystarczy niewiele trudu aby dojść do tego, że to zwykłe brednie? Czyżby Scott był aż tak pyszny, że zupełnie przestał przywiązywać wagę do realiów, albo może tak cyniczny, że świadomie „sprzedawał” te kłamstwa szerokiej publiczności licząc na jej ignorancję? Do tego trzeba doliczyć mnóstwo nielogiczności (szczególnie w sferze militarnej, o czym jeszcze wspomnę), kompletne odrealnienie wielu postaci historycznych nie tylko pod względem słów i ich roli w historii, ale nawet wyglądu (znanego przecież z licznych portretów). Może ten film to był kiepski żart, albo świadoma artystyczna prowokacja? A może po prostu koszmarna warsztatowa niedoróbka starzejącego się mistrza gatunku? Nie wiem, które z tych przypuszczeń jest bliższe prawdy. Dlatego zmuszony jestem tylko przypuszczać, co stało za tym największym filmowym rozczarowaniem dekady.

Ridley Scott bardzo często „myśli obrazami” zapożyczając je ze sztuki dawnej (jak np. w „Pojedynku” sielskie wiejskie krajobrazy lub martwe natury zaczerpnięte z malarstwa francuskiego i niderlandzkiego). „Napoleon” jest pełen takich zapożyczeń. Począwszy od „Le Sacre” Davida w scenie koronacji, przez sceny z Egiptu z obrazów Gerome’a i Orange’a, ze zdobytej Moskwy z obrazów Wereszczagina, aż po wykorzystany w plakacie wizerunek cesarza po abdykacji w 1814 r. Delaroche’a. Oglądając beznamiętną minę Joaqina Phoenixa (cóż za marnotrawstwo talentu!) w przekrzywionym jeszcze bicornie w scenie egzekucji Marii Antoniny, miałem nieodparte wrażenie, że skądś znam ten wizerunek… Pamięć wzrokowa mnie nie myliła. To wypisz-wymaluj twarz „Bony’ego” z jednej z karykatur Jamesa Gillraya przedstawiającej zamach 18 brumaire’a 1799 r. Okazało się, że nie tylko ten jeden motyw wyjęty z antynapoleońskiej propagandy posłużył Scottowi za inspirację. Także postaci dyrektorów, ich pulchnych małżonek, odrażający paryski motłoch czy bezimienne figury z otoczenia Napoleona są jakby żywcem wyjęte z angielskich karykatur z epoki. Nawet Ian McNeice grający Ludwika XVIII bardziej przypomina jego karykaturalny wizerunek. Ale nie tylko fizjonomie, także zachowania. Bonaparte zarówno u Scotta jak i u Gillraya, Williamsa czy Cruikshanka jest prostacki, prymitywny, brutalny, często infantylny, strachliwy lub beznamiętnie okrutny. Jest pełen namiętności, ale tylko tych najniższego gatunku. No i rzecz dla Anglików niewybaczalna - Napoleon nie jest gentelmanem.

Bo też obraz Scotta jest całkowicie skrojony pod anglosaską perspektywę historii. Zauważmy, że poza relacją z Józefiną to właśnie odniesienia do Anglii są w tym scenariuszu najważniejsze. Polityka kontynentalna istnieje tylko wówczas kiedy ma jakiś związek z Anglią. Dlatego nie ma tu ani kluczowej dla kariery generała Bonaparte pierwszej kampanii włoskiej, ani następnej w 1800 r. ani wojny 1806-1807 czy 1809 r., nie wspominając o kampaniach z 1813 czy 1814 r. Obecność Austerlitz i Borodino tłumaczyłbym jedynie rozpoznawalnością tych bitew wśród Amerykanów, za którą stoi niezasłużona, moim zdaniem, popularność „Wojny i Pokoju” Tołstoja. Zresztą ukazując taktykę w bitwach epoki napoleońskiej Scott nie wyszedł poza to co pokazał z takim talentem w „Gladiatorze” czy „Królestwie niebieskim”. Widz, który nie ma wiedzy o wojnach i taktyce z przełomu XVIII i XIX w. wychodzi z kina przekonany, że ówczesne bitwy niewiele różniły się od wyobrażonych przez kino ostatnich kilku dekad (np. „Braveheart” czy „Władca Pierścieni”) frontalnych starć piechoty i kawalerii, gdzie wpadają na siebie bezładne masy ludzi i koni. Pomijam idiotyzmy z okopami, szarżą mańkutów (przepraszam leworęcznych) czy zastosowaniem i skutecznością artylerii. Jedyny ślad taktyki z epoki dostrzec mogliśmy w scenie ukazującej Waterloo (francuskie tyraliery i angielskie czworoboki). Od razu pojawiło się u mnie pytanie - dlaczego Scott nie ukazał francuskich czworoboków w bitwie pod Piramidami? Doszedłem do wniosku, że zaburzyłoby to przekaz reżysera, zgodnie z którym Francuzi dowodzeni przez nieprzewidywalnego Napoleona reprezentowali brutalną „ślepą” siłę, a Anglicy ze swoim porządkiem i stoicyzmem byli ostoją cywilizacji. Zupełnie jak Germanie i rzymskie legiony w „Gladiatorze”. Znamienna była tu fikcyjna przemowa Wellingtona podczas Kongresu Wiedeńskiego. Mam wrażenie, że to sam reżyser włożył w usta „Żelaznego Księcia” swoje własne poglądy na Napoleona i jego czasy. Zresztą cała ta scena budziła we mnie skojarzenia westernowe. Otóż mamy tu koronowanych reprezentantów uciemiężonej przez krwawego Korsykanina Europy – zupełnie jak miasteczko na Dzikim Zachodzie sterroryzowane przez złoczyńcę i oto zjawia się „jeździec znikąd” czyli Wellington, który zapowiada, że przywróci ład i porządek… Nota bene akurat kreacja Ruperta Everetta wydała mi się jedną z ciekawszych w tym filmie.

Widzowie filmu Scotta nie odnajdą w jego filmie odpowiedzi, dlaczego Bonaparte był w stanie zdobyć szczyty władzy i jakim cudem cieszył się aż taką popularnością (szczególnie wśród swoich żołnierzy). Mamy wrażenie, że stało się to niejako… przypadkiem. Z angielskiego punktu widzenia był on sprytnym tyranem, który wyłonił się z krwawego chaosu rewolucji. Dla współczesnego widza może z kolei być takim proto-Hitlerem. Nic poza tym. Poza kilkoma zaledwie zarysowanymi postaciami jak Talleyrand czy Junot, Bonapartego otacza niema, bezkształtna i bezwolna masa „wieszaków” w mundurach lub frakach. Nie ma tu europejskiej polityki – zmieniających się sojuszy, mocarstwowych i dynastycznych interesów. Jest tylko absurdalna scena, w której Talleyrand sugeruje operetkowemu austriackiemu dyplomacie (mającemu zapewne uosabiać Metternicha) wydanie za Napoleona córki cesarza Franciszka. Nie mogę w tym miejscu nie wspomnieć, że aktorzy grający cesarza Austrii i Marię Luizę są zresztą tak skrajnie niepodobni do swych pierwowzorów, że budzi to zdumienie.

Wracając do samej postaci Napoleona, to Scott wyposażył go nie tylko w prostackie maniery, nieopanowane żądze i egotyzm. Zauważmy, że jako jedyna postać w całym obrazie tylko Phoenix wydaje z siebie różne „fizjologiczne” dźwięki – sapie, chrząka, dyszy itp. Najczęstszym, kilkukrotnie powtórzonym w filmie gestem jest wycieranie chusteczką nosa a następnie oczu. Niby nic takiego, ot „ludzka rzecz”, lecz charakterystyczna tylko dla Napoleona. To taki sprytny zabieg mający zmniejszyć nasz dystans do postaci. Jeśli ktoś twierdzi, że to tylko „odbrązowienie” postaci, to wyobraźmy teraz sobie film o Aleksandrze, Cezarze, Ryszardzie Lwie Serce, Cromwellu czy… Wellingtonie, w którym główny bohater w odróżnieniu od jego adwersarzy i otoczenia, stale posapuje lub smarcze. Scott w upokarzaniu Napoleona poszedł jednak dalej, czego szczytem są moim zdaniem kompletnie niepotrzebne z punktu widzenia scenariusza sceny seksu. 

Główną osią tego filmu miała być relacja Napoleona z Józefiną. Vanessa Kirby zagrała przyzwoicie, choć postać jaką ukazała ma niewiele wspólnego z historyczną Józefiną. Oczywiście nie zobaczymy tu żadnego z jej omdleń (faktycznych lub symulowanych), bo to zaburzyłoby podstawowy rys tej postaci jaki chciał nam przekazać Scott. W jego filmie wdowa po wicehrabim Beauharnais jest wprawdzie kobietą nieco zepsutą obyczajowo, ale przede wszystkim jest silna i dominująca charakterem nad nieśmiałym Korsykaninem. To ona jest sprężyną, która napędza ambicję i talent Bonapartego. Bez niej pierwszy konsul, a następnie cesarz jest nikim. I to w zasadzie ona jest… Napoleonem. Zbyt to pokręcone aby było zrozumiałe. Niemniej zgodne jest z angielską wizją kariery Bonapartego. Z jedną wszakże różnicą. Na angielskich karykaturach Józefina jest potężną, otyłą i prymitywną kobietą. Należy chyba być wdzięcznym Ridleyowi Scottowi, że oszczędził nam takiego jej wyobrażenia.

Z kina wyszedłem z przekonaniem, że gdyby Gillray, Cruikshank i spółka dysponowali niegdyś tak potężnym narzędziem jak kinematografia, to otrzymalibyśmy taki sam film jak najnowsze dzieło Ridleya Scotta.