Nasza księgarnia

Saragossa w roku 1809 (wyjątek z niedrukowanych dotąd pamiętników)

Posted in Źródła do wojny w Hiszpanii

Saragossa to piękne, bogate i ludne miasto, które Ebro przerzyna, leży na równinie między rozkosznymi ogrodami, drzewami pomarańczowymi i oliwnymi, pięknymi domami i plantacjami winnic wokoło otoczone. Dnia 23 czerwca 1809 (data jest błędna, powinno być: 1808 - Zenobi) przystąpiła armia francuska pod rozkazami marszałka Lannes pod mury Saragossy i zamknęła ją z prawego brzegu rzeki. Przypuściliśmy do niej szturm, lecz na próżno; musieliśmy się wstrzymać i pomieściwszy się w oliwnych grodach pod samem miastem, zająć obóz na wystrzał armatni. Przy pierwszym natarciu na Inkwizycję padł, uderzony kulą armatnią, major Szott, naczelny dowódca 3go pułku Legii, przez wszystkich żałowany.

 

      W czasie tego ataku zająłem miejsce przy głównym trakcie do miasta prowadzącym z jednym oddziałem kompanii, dla pilnowania tego gościńca, gdy postrzegłem biegnących od strony miasta żołnierzy, zdawających mi się mówić po hiszpańsku. Już chciałem kazać dać ognia do nich, gdy ciż sami na widok moich ludzi najmniejszej uwagi nie zwracając, nie zastanowili się bynajmniej. Poznaliśmy nareszcie, że to byli Portugalczycy, mający podobny ubiór do Hiszpanów: jasnotabaczkową kurtkę, na trzy rzędy gładkimi guzikami spiętą, pantalony błękitnego koloru z wypustkami brunatnymi, partagos na nogach i czarno lakierowany szako w formie ostrokręgu ściętego. To był pierwszy napad pod kierunkiem generała Lefebra, syna marszałka, młodego jeszcze, ale odważnego oficera, którego saragossanie w dniu 2gim lipca tak dzielnie odparli.

 

      Tymczasem posuwały się coraz bliżej miasta nasze przednie straże, przypłacając krwawo każdy krok. Jednej nocy wyszedłem zluzować bardzo niebezpieczna straż; księżyc blado oświecał te śmiercią grożącą cząstkę ziemi, zatem ze spuszczona bronią i nachyliwszy się, zbliżałem się z mymi ludźmi do porucznika Kalińskiego, trzymającego tam przednią straż. Po oprowadzeniu mnie po stanowiskach i czatach wzdłuż ustawionych ponad niskim murem, który od nieprzyjaciela umyślnie zniszczony,, oddzielał ogród od oliwnego drzewa, stanąwszy za nim, pokazywał mi Kaliński miejsce, z którego jedno działo w dzień ciągle dawało ognia do obozu naszego. 

 

zaledwie zwróciliśmy oczy ku tej stronie, gdy zabłysło i kula pomiędzy nami tuż koło siebie stojącymi przeszła i płaszcz koledze memu przedziurawiła, nie zrządziwszy żadnemu z nas najmniejszego obrażenia. Kochany mój kolega, nie czekając drugiego strzału, przemówiwszy zaledwie do mnie: "bądź zdrów mój bracie"' zabrawszy swoich ludzi, poszedł sobie do obozu, a mnie zostawił na czatach.

 

      Nareszcie postanowiono przypuścić drugi szturm, który się odbył  4 sierpnia i udał się nam, lubo daleko okropniejszy i więcej morderczy jak poprzedni. O godzinie pierwszej w nocy, formując przednia straż w kolumny, ruszył pułkownik Kąsinowski na czele naszego pułku szeroką drogą, prowadzącą do "Porta del Carmen". Noc była czarna, głęboka, cisza wokoło panowała, zapowiadając jak Niniwie śmierć i zniszczenie. O, Saragosso! Żebyś wiedziała, co się z tobą dziać będzie! Ileż to tysięcy kul gotuje się na ciebie!

 

      Za armatami, których Kola słomą obwinięto, nadciągała ta piekielna kolumna, napełniona żarem i zapalczywością, a mimo to największe panowało milczenie, gdzieniegdzie tylko ciche dały się słyszeć westchnienia do Wszechmocnego, wzywające go o pomoc. Około godziny drugiej stanęła kolumna oczekując świtu. Pierwszy grenadier, idący na przedzie, napadł z cichacza hiszpańska czatę, powalił ją bagnetem i dal ognia. Od razu otworzył się straszny ogień ręcznej broni ze wszystkich stron. Teraz kolumna rzuciła się naprzód. Kapitan Łaszewski uderzył ze swemi grenadierami na baterią, broniąca morderczym ogniem wejścia do bramy "del Carmen", przy której legło 90 ludzi. Wpadliśmy na koniec do miasta, lecz musieliśmy go ulicami zabarykadowanemi dobywać, wańtuchy sprowadzać i przy toczeniu poza niemi strzelać. Dostaliśmy się przecież w środek miasta. Więzienia wyłamano, a nawet dom wariatów, skąd obłąkani i szaleni wychodzili na wolność. Ja sam widziałem jak jedna młoda wariatka wśród rzęsistego ognia ręcznej broni zawiesiła się na szyi jednemu z naszych żołnierzy i obsypując go najgorętszymi całusami, żadna miarą puścić go nie chciała. Biedny wiarus nie mógł się żadnym sposobem jej karesów pozbyć i nie wiedział, co z nią począć: czy się jej bronić, czy strzelać, aż nareszcie padła ofiarą z rąk swoich współrodaków, będąc kulą ugodzona. Każdą kamienice trzeba było z osobna dobywać; strzelano z okien i piwnic, księża i kobiety dawały ognia. Przy mnie zdobyto klasztor zakonnic; wchodząc do niego, spotkałem niesionego podporucznika Piątkowskiego, ranionego kulą w nogę.

 

     Wszedłszy do klasztoru, przedstawił mi się widok pełen grozy: nie ochraniano zakonnic. Widziałem grenadiera leżącego na kurytarzu obok konającej zakonnicy, w sercu której sztylet tkwił jako zadającej sobie samej śmierć. Z oburzeniem odwróciłem się i pobiegłem znów na ulice; przy samej bramie klasztoru leżał w poprzek ulicy zabity porucznik Kaliński, którego już wyżej poznaliśmy. Obaj bracia Głowaczewscy, stojacy obok siebie, przez postrzał kartaczami utraciwszy nogi, wyzionęli zaraz ducha na miejscu. Niezadługo postrzegłem mego kapitana Świerczyńskiego ranionego, na broni przez żołnierzy niesionego. Kapitan woltyżerów Notkiewicz, zawsze z fajka w ustach, posunął się ze swoja kompanią az na plac kościoła cudownego obrazu Matki Boskiej "del Pilar".

 

     Jest to obszerny konwent, wewnątrz którego wzniesiona jest kaplica, mieszcząca w sobie leżącego Jezusa Chrystusa w naturalnej wielkości, ze srebra lanego, nad którego głową stoi na dwa łokcie wysokiej kolumnie jednołokciowa statua Panny Maryi z dzieciątkiem Jezus na ręku, ze złota lana, a to wszystko na skale umieszczone, w ścianie tej kaplicy jest urządzone. Wokoło głowy Panny Maryi wije się wieniec, a wokoło głowy dzieciątka drugi wianek obsadzony diamentami i innymi drogimi kamieniami. Na głównym ołtarzu stało w naturalnej wielkości z lanego srebra 12 apostołów. Wiedział o tych niezmiernych bogactwach Notkiewicz, przedarł się był najdalej ze wszystkich trzech regimentów; lecz chociażby zdobył ten konwent, byłby się omylił, bo Hiszpanie wybrali drogie kamienie z koronek, a w ich miejsce wsadzili fałszywe. Tymczasem, zastępując miejsce kapitana Świerczyńskiego, zdobywałem klasztor del Carmen, z którego bardzo trudno mi było wypędzić zawziętych obrońców jego 2. Gdy przy zakręcie ulicy, przy której ten klasztor znajdował się, na czele kompanii uderzyłem na niego, odebrałem przywitanie do dziś dnia  mi pamiętne. Jakiś niegodziwiec wsadził mi dwie półkule w golenie prawej nogi. Natychmiast zrobiło mi się gorąco, trzy razy obróciłem się w kółko, a potem upadłem; w ten moment porwali mnie żołnierze i wynieśli z ognia. Wynosząc mnie za miasto, oddali dwom saperom (z których jeden, sierżant Stefański), którzy położywszy mnie na drzwiach z domu wyłamanych, odnieśli do ambulansu o ćwierć mili odległego.

 

     Przybywszy do lazaretu polowego, zastałem już tam w jednym salonie rozciągniętych rannych kolegów moich; naprzeciw mnie leżał, jęcząc na słomie, kapitan woltyżerów Rybiński i porucznik Ojrzanowski: obydwa kartaczami zgruchotane mieli nogi.  W lewo obok mnie podporucznik Dobrzycki, a za tym francuski kapitan, po prawej zaś stronie podporucznik Piątkowski.  W przybocznym salonie leżeli ranni porucznicy; Skaliński,  Dłuski, Borakowski, Lewicki, Niechcielski. Tego samego wieczoru po szturmie przyszedł nasz pułkownik Kąsinowski odwiedzić nas, dodając nam pociechy, zostawiwszy zasiłek pieniężny, jeżeli kto potrzebował. W ogóle było w legii 53 oficerów zabitych i rannych. Rybińskiemu i Ojrzanowskiemu amputowano nogi, lecz obydwa umarli; pierwszy miał wiele złota przy sobie, które zapewne dostało się w sukcesji chirurgowi, albowiem zazwyczaj chirurg w czasie kampanii przy podobnych operacjach, gdzie ranny spod opieki jego wybiera się na tamten świat, nie odstępuje go o czyni mu ostatnia przysługę przyjacielską - oczy mu zamyka.

 

     Francuski kapitan umarł już trzeciego dnia; nie dał się  żadna miarą dotknąć chirurgowi, ale za to ciągle pil wino, które mu bez ustanku jego ordynans przynosił; czuł dobrze nieborak, że zawsze z nim koniec będzie.

 

     Mnie zaś gorliwy chirurg proponował, z grzecznością kurtyzana, jednakże bez wielu ceremonij, ażebym sobie "saus façon"  nogę dał amputować. Myślałem, ze mi dusza ze strachu już wprzód wyleci. Wolałem umrzeć, niż pozbyć się  mojej najlepszej przyjaciółki i podpory na moje stare lata; dozwoliłem sobie tylko wyświdrować jedne półkule, która na wierzchu tkwiła, drugą zaś, siedzącą głębiej, pozostawiłem sobie dla barometru. Teraz przy każdej zmianie powietrza pojawia się w nodze nieznośny reumatyzm; nawet w tym momencie, kiedy o tym piszę, to jest dnia 1 kwietnia 1847 r. boli noga już od trzech dni, gdyż na dworze śnieg i deszcz; jednakże nie życzyłbym nikomu podobnego barometru nabyć, chociaż on jest najsprawiedliwszy i bardzo mało kosztuje, bo zamiast żywego srebra posiada ołów!

 

     Straszne narzekania i jęki rozlegały się po całym ambulansie. Ze wszystkich okien wyrzucano nogi i ręce, jak gdyby od zarżniętego bydła, a nawet usłyszano wystrzał; był to żołnierz, który gdy mu Carrajo kilka gwoździ w jelita wpakował, z bólu w łeb sobie strzelił. Ja zaś po sześciodniowym bandażowaniu nogi mogłem o kuli już chodzić. 
 

 

Transport rannych do Bajonny.

 

      Ósmego dnia zostałem z innymi chorymi odwieziony do kanału aragońskiego, gdzieśmy na statek na ten cel rekwizycja wzięty wsiedli, który za liny muły ciągnęły. Była to najlepsza pora, gdyż hiszpański generał Castanos nadciągał z silną armią regularnego wojska na odsiecz dręczonej Saragossie.

 

      Kanał  ten przecina równinę pomiędzy przepysznymi winnicami i kończy się przy Ebro pod  Tudelą, gdzieśmy na ląd wysiedli. Stad odesłano nas podwodami do Pamplony osobliwego rodzaju furmanką. Jest to prosty jaszczyk czworoboczny z desek zbity, na dwie osoby naprzeciw siebie siedzieć mogące, podobny do kary, jakiej u nas do wożenia piasku lub śmieci używają; jej dwa niskie koła, na których jedynie spoczywa, SA z bali wyrabiane bez sprychów  i na zawsze przymocowane. Nigdy nie zdejmowane i nigdy nie smarowane ich osie dają z dala słyszeć nieprzyjemne skrzypienie, któreby człowieka z grobu wypędzić mogło. Ciągnęły ja woły a zaprzemy czyli jarzmie podobnym do naszego.

 

      Przybywszy do La Valetta, o pół mili od Pamplony odległego miejsca, znaleźliśmy się w bardzo dzikiej i górzystej okolicy, której mieszkańcy ku nam nieprzyjazny umysł okazywali; nawet rabusie dali się postrzec w pobliskości.

 

      W Pamplonie oddano mnie do lazaretu wojennego, z którego okien ujrzałem żarzące ognie na górach, zapowiadające powstanie ludności. Cała Aragonia wzięła się do broni, widząc Francuzów cofających się spod Saragossy, którzy działa grubego kalibru w pośpiechu zatopić musieli w kanale.

 

Dnia 21 sierpnia w największym upale ewakuowano lazaret z 350 rannymi do St. Jean Pied de Port, a potem do Bajonny, do głównego lazaretu. Jadąc z tą samą piskliwą muzyką, która nam już w marszu z Tudelli była znaną, przybyliśmy przez Sivigni do Roncevalles, zawsze w obawie, aby nas nie zabrali bandyci. Droga kamienista była bardzo utrudzającą, a szczególniej dla rannych niezmiernie dokuczająca. W klasztorze otrzymaliśmy wszelkie wygody..

 

      Pochód, czyli raczej jazda przez Pireneje, była dla nas nadzwyczajnie dolegliwa; trzeba było mieć się na ostrożności, aby nie przewrócić w przepaść z powodu ciasnej drożyny. W St. Jean pied de Porte dostałem się do wygodnej kwatery, gdzie mnie sama panna domu pielęgnowała, gdyż musiałem pilnować lóżka.  Po trzydniowym spoczynku wyjechałem do Bajonny, już na podwodach konnych bez wołów hiszpańskich i bez muzyki wozowej. W szpitalu wojskowym głównym, dokąd mnie wysadzono, znalazłem następujących oficerów: Piątkowski, Borakowski, bracia Dłuscy, Lewicki, Dobrzycki młodszy, Smarzewski, Sokołowski, Węgrowski i Skaradowski; ten ostatni niedługo umarł w skutek odniesionych ran. W krótkim czasie chciano mnie odesłać do lazaretu do Tuluzy, lecz zostawszy się, wyzdrowiałem prawie zupełnie i wypuszczony stamtąd jako rekonwalescent poszedłem na kwaterę do miasta.

 

      Szczęście mi posłużyło: moja gospodyni nadzwyczaj grzeczna usługiwała mi osobiście. Żadnego innego trunku nie przynosiła jak czysta źródłową wodę, a obawiając się odnowienia ran moich, napominała mnie ciągle: "L'ean fraiche vous faira guerrir, mon ami". 
 

 

Powrót do obozu pod Saragossą.

 

      Depo całej legii zostało przeniesione do St. Jean pied de Port, dokąd dnia 20 października się udałem. Tu znajdowałem się z oficerami następującymi; Piatkowskim, Niechcielskim, Dobrzyckim, Witkowskim, Skarbkiem, Gosławskim, Lipieńskim, Węgrowskim, kapitanami: Notkiewiczem, Pawełeskim i Cambres Kasssyerem pułkowym; majorami: Michałowskim i Konińskim. Ostatni komenderował całym depo.

 

      Wszyscy ci oficerowie, chociaż niezupełnie wygojeni ze swoich ran, przepędzali swój czas jak najweselej. Niech służy przykład oficera, który kulawy z postrzału w nogę, nie mogąc zawojować Saragossy, potrafił jednak zdobyć śliczną Mary Myte, najpiękniejszą dziewicę Gór Pirenejskich, której serce odpowiadało romantycznej krainie Rolada, przerzynanej bystrym strumieniem pomiędzy skałami i przepadlinami. Czuła się Mary Myte szczęśliwą obok Piątkowskiego. Nieraz na przechadzce w towarzystwie jego, jako uczestnika szkolnego z korpusu kadetów, kulawy jak on, szła ta pirenejska lasdonna między nami, której pałające niebiańskie oczy dość podziwić nie mogłem.

 

      Na niczym nam tu nie zbywało, regularnie nam żołd płacono. Stołowaliśmy się wszyscy u pani Lavalle, młodej i przystojnej, lecz nieco otyłej wdowy, która nas stołowników z powodu swej żywości bardzo rozweselała; zawsze w dobrym humorze, każdy przy stole opowiadał swoje anegdotki i historyjki, lub też jakim bądź i innym zabawiał sposobem.

 

      Siedząc raz przy stole, porucznik od grenadierów Węgrowski podał objaśnienie, iż w okoliczności cierpienia bólu w piersiach zamyśla podać  się do dymisji. Na to niespodziane oświadczenie wśród wrzawy wojennej, odezwałem się do niego: "Słusznie, mój koleżko! Pierś swoją niezawodnie przy szturmowaniu Saragossy rozbiłeś. Wielka szkoda, że nas opuszczasz, gdyż bez ciebie nie zdobędziemy Saragossy; na sam widok twojej czapki niedźwiedziej poddaliby się saragossanie". Mowa moja oburzyła wojownika, zerwał się od stołu: "Zobaczysz! Jak cię złapię, to na miazgę roztłukę", i zaczął mnie gonić wokoło stołu, a nie dogoniwszy, usiadł zmęczony na krzesełku, mówiąc: "Teraz widzicie moi panowie, jakie piersi mam słabe, czy nie powinienem wziąć dymisji?" I aktualnie dotrzymał słowa, gdyż wydalił się ze służby i powrócił do swojej ojczyzny.

 

      Było to zebranie samych rodaków w odległym kraju, kwiat młodości i dobrego urodzenia. Było to dla nas wytchnienie po pierwszym krwawym szturmie Saragossy. Spodziewać się należało drugiego jeszcze okropniejszego, bo obrońcy Saragossy musieli teraz nabrać jeszcze większej odwagi. Depo naszego pułku zostało stad przeniesione do Pamplony i pod zarząd podporucznikowi Wendorf oddane, dokąd wszyscy rekonwalescenci udali się; zaś oficerowie, którzy powrócili do zupełnego  zdrowia, odesłani zostali do obozu pod Saragossę. Szliśmy na powrót ta sama drogą przez Caporosa do godnego uwagi, wymurowanego pod miastem starożytnego wodociągu z czasów mauretańskich, teraz zrujnowanego, do Tudelli, gdzie zachorowałem na słabość, jakiej każdy cudzoziemiec doznaje w pierwszych miesiącach pobytu swego i koniecznie ulec jej musi; jest to febra hiszpańska, przywiązana do tego klimatu. Ponieważ w mieście nie zostawał garnizon, przeto oddano mnie pod opiekę tamecznego alkalda, czyli burmistrza, który za całość mojej osoby, jak równie i miasto zaręczyć musieli. Nie był to warunek na próżno położony. Jak tylko na kwaterę stanąłem, nagle zgraja pospólstwa przed moim domem się zgromadziła. Wrzaski i pogróżki: "Matur El dominio, del Francisco" dały się słyszeć. To nie były żarty; kazałem gospodarza mego i alkalda do siebie przywołać, zapowiadając im, ile tylko mogłem zdobyć się na wymowę hiszpańską, iż ciężka odpowiedzialność za popełniona zbrodnię na ich głowy spadnie.

 

      Gdym wyszedł na balkon, bez którego prawie żaden dom nie jest zbudowany, ujrzawszy tych zapaleńców zagrażających mi śmiercią zapewne okropną, porwał mnie strach tyle działający na stan mojej duszy, iż w tejże samej chwili przestrachu febra mnie opuściła i już nigdy nie wróciła. Tymczasem gospodarz i senior alkalde zdołali uśmierzyć pospólstwo, które z okrzykiem: "Carrajo" rozeszło się. Przepędziwszy w największej niespokojności całą noc, ujrzałem nazajutrz przed południem przybywający oddział Polaków z Pamplony, idacy pod komendą kapitana od grenadierów Balla do obozu pod Saragossą. Można sobie wyobrazić radość moją na widok mego wybawcy.

 

      Po oddaniu mnie, przy której to ceremonii p. alkad użyl powagi protektora, widząc się oswobodzonym, pomaszerowałem zdrów i wesół pod Saragossę. Pobyt ten krótki w Tudelli był dla mnie najokropniejszy, jakiegom w całym mojem życiu był doznał.

 

      Przez Mallen  do Allagon, gdzie zastałem podporucznika Brandta z naszego pułku, także na febrę chorego, lecz przy swojej słabości  zdołał powrócić z nami do obozu dnia 11go grudnia przybyliśmy do obozu pod Saragossą, prawie w ten dzień, w którym Hiszpanów wyrugowano z Monte - Torrero i wypędzono do miasta.

 

      Monte - Torrero jest to obszerny, pięknie zbudowany klasztor w odległości na wystrzał bomby od miasta, na wywyższeniu położony, przy obwodzie którego płynie kanał aragoński. Książę Montebello, marszałek Lannes, poraziwszy zupełnie poprzednio armię hiszpańską pod Castanosem, zmusił mieszkańców klasztoru tego szukać schronienia w murach Saragossy.

 

Powtórne oblężenie Saragossy i jej zdobycie.

 

Dwa korpusy armii marszałków Mortier i Moncey otoczyły miasto. Z tej strony rzeki Ebro ściśle zamknięta dywizja pod dowództwem księcia d'Abrantes, a z tamtej generała Gazan. Przy zbliżeniu się opanowaliśmy zaraz ogrody, oliwne i domy, które jeszcze nie były zupełnie zniesione; w otwartym zaś polu, gdzie wszystko zostało zrównane z ziemią przez poprowadzenie przykopów na odległość pół armatniego wystrzału od wałów miasta, takowe prawie takowe prawie całe ściśnięte, samo w sobie broniło się. Obóz zaś został założony na wystrzał i lv i przed nim przykop usypany dla wstrzymania niespodziewanego napadu nieprzyjaciela, jak tego przy innym zdarzeniu, o którym później mowa będzie, doświadczyliśmy.

 

Z podporucznikiem Piątkowskim przebywałem w jednym baraku razem. Pewnego dnia przychodzi i staje przed wejściem do baraku batalionowy chirurg naszego pułku Gulicz, rodem z Niemiec, i jako mój przyjaciel, zapewne w celu odwiedzenia mnie. A że pan doktor nie lubił bardzo bywać w obozie, gdzie czasem 24-funtowe kule jego uszy raziły i 16-calowe bomby drogę mu zastąpić mogły, przeto wpadłem na tę nieszczęśliwą myśl, aby dobrego przyjaciela lekkim wystrzałem z karabinu nastraszyć. Wskutek tego uchwyciłem nie nabitą przy ścianie baraku opartą broń, nabiwszy ją kilkoma ziarnkami prochu, wycelowałem ku głowie kochanego chirurga i wystrzeliłem. Krew zalała twarz. Przelękniony i ogłuszony niespodzianym uderzeniem i hukiem padł na ziemię i nie przemówiwszy ani słówka, leżał rozciągnięty. Można Sobie wyobrazić mój przestrach! Rzuciwszy broń na bok, podniosłem go, zapytując bojaźliwym głosem: Guliczchen du bist doch nicht todt.

 

Nic mógł biedak ani słowa przemówić, lecz otworzywszy oczy, zaczął z wolna do siebie przychodzić. Szczęściem nic mu się złego nie stało, tylko 4 lub 5 ziarnek utkwiły w jego twarzy, które już na zawsze pozostały, jak gdyby na wieczną pamiątkę służyły mu jeszcze do chełpienia się później w dowód swej odwagi i niebezpieczeństwa, w jakim się pod Saragossą znajdował. Ta z namysłu popełniona lekkomyślność moja doszła do wiadomości pułkownika Kąsinowskiego, naszego dowódcy pułku, mimo woli doktora, lecz tenże wystąpiwszy, ze szczerą dobrocią duszy uniewinniając mnie, przypadek ten tylko mojej nieostrożności przypisywał. Z naganą, lecz sprawiedliwą, na przyszłość nie żartować z bronią, odprawiono mnie. Od czasu tego wypadku, którego skutku nie przewidywałem, ściślejszy węzeł przyjaźni łączył mnie z Guliczem, którego pierś w nagrodę jego niezmordowanej pracy w udzielaniu szybkiej i trafnej pomocy ranionym dwa krzyże zdobiły: Legii Honorowej i Virtuti Militari.

 

Nasze prace wojenne i przysposobienia posuwały się nocną porą olbrzymim krokiem i przybierały coraz straszniejszą postać. Aby je rozpoznać i przeszkadzać rzucali Hiszpanie po 20--30 kul świecących razem, które w powietrzu pękając, ładny nam widok fajerwerku przedstawiały, po czym następowała nieprzerwana kanonada z obu stron.

 

Niezadługo zebraliśmy obóz i usadowili pomiędzy drzewami oliwkowymi i sadami bliżej miasta, ponad pół wzniesionym murem, nieco od frontu stanowisko naszego pułku zakrywającym, na przodku którego, o pół wystrzału karabinowego, chodziła zawsze jedna cała kompania na wartę. Teraz rzucano dzień i noc wokoło bomby do miasta, o których przybyciu za każdym puszczeniem mieszkańców przez uderzenie wielkiego dzwonu z jednej z najwyższych wież Saragossy ostrzegano, wskutek czego dało się słyszeć nieprzestanne bicie dzwonów.

 

Przy początku bombardowania stawiali Hiszpanie takie bomby, które nie pękały, na wielkim ołtarzu kościoła La Vierge del Pilar, dla przekonania ludu o dziwie oczywistym z powodu niepęknięcia bomb. Lecz gdy bomby te przełamywały później cudowny kościół i wśród modlącego się narodu pękały, i ich ciało raniły i szarpały, wtedy pozdejmowano je z ołtarza z bojaźni, aby i te nie zapaliły się i jeszcze większego nieszczęścia nie przyniosły.

 

Będąc wolnym od służby, poszedłem w tył naszego nowego obozu do wodą wypełnionego rowu, aby się w nim wykąpać, czyli raczej dobrze obmyć, gdyż nie dość był głęboki. A gdym zrzucał powoli z siebie odzież i wchodził zupełnie rozebrany w wodę, trzyfuntowa armatnia kula też obok mnie w ziemi utkwiła. Wskoczyłem w rów, pociągnąwszy swój ubiór za sobą; musiałem się w wodzie ubierać, gdyż płytki rów nie dozwolił mi na suchym odziewać się. W czasie mego ubierania się, kiedy jakby na psotę przewrotnie spodnie włożyłem, dano jeszcze parę razy ognia do mnie. Prawda, że niegodziwy kanonier źle celował i nic mi złego nie zrobił, jednak skąpał mnie porządnie i spowodował stratę mego grzebienia, mydła i ręcznika, których nie miałem czasu zabrać z sobą i w tej łaźni parowej zostawić musiałem.

 

Hiszpanie wciągnęli byli armatę na jedną wieżę i stamtąd na wszystkie strony strzelali, jednakże dla uderzenia w cel pionowym strzałem potrzeba niemałej do tego biegłości.

 

Służba nasza stała się  teraz coraz bardziej utrudzającą. Wielu oficerów zachorowało, a wielu raniono tak dalece, iż ja czasami po trzy dni z warty nie zluzowany bywałem. Ze wszystkich stanowisk było najniebezpieczniejsze tak nazwane: "Poczta stracona"2. Była to okrągło wykopana przestrzeń na dwa i pół łokci głębokości, mogąca mieścić w sobie około 20 ludzi; a ponieważ miejsce to, odległe od naszej pozycji, zupełnie było na otwartej równinie i wystawione na ogień nieprzyjacielski, przeto można było tylko nocną porą doń przystąpić. Korzystając z ciemności, mogliśmy się pod jej zasłoną zluzować i pikiety naprzeciw nieprzyjacielskich postawić, które od siebie o 40--50 kroków oddalone były, przed świtem zaś do dołu powciągać, gdzie cala straż ze swoim oficerem wystawiona na największy upał słońca, od którego tylko wziętymi ze sobą gałęźmi zielonymi zasłonić się można było, przez cały dzień pokutowała. Przy zdarzonej wycieczce straż ta mogłaby być zabraną bez najmniejszego oporu, albowiem nie można było się spodziewać żadnej pomocy i każdy, którego kolej przyszła iść do tej jamy, zdawał się żegnać ze światem lub oddawać się na los szczęścia.

 

Dnia 20 grudnia przypuszczono szturm do Saragossy. Po zdobyciu niektórych domków murowanych i ogrodów, a szczególniej klasztoru Św. Józefa, jako ostatniego przedmieścia, nim się można było dostać do wałów miasta, obsadzonych 114 działami, zrobiono trzy wielkie wyłomy, przez które wdarły się nasze szturmujące kolumny. Klasztor ten znajdował się w mocnym stanie obrony, wysokim wałem i głębokim rowem opasany. Pierwszy i drugi pułk Legii pod dowództwem generała Chłopickiego odebrał rozkaz zdobywania go, którego gdyśmy z niemałą trudnością i znaczną stratą zdobyli i stamtąd Hiszpanów wyrugowali i zupełnie opanowali, natenczas zaczęto do nas bić z dział wałowych, a nawet bombami rzucać. Ja w tej chwili siedziałem z moją kampanią w przodkowym przykopie, gdy ogromna bomba przeleciawszy nad moją głową, blisko mnie w wał uderzyła i tam ryć się zaczęła, lecz nim się do nóg moich stoczyła, szczęśliwie pękła; gdyby zaś wcześnie nie pękła, wtedy mogłem spodziewać się najokropniejszych skutków. Była to chwila, kiedy mi ordynans mój przyniósł potrawkę z ośliny, gdyż w obozie nie można było dostać innego mięsa.

 

Żołnierze nasi upojeni radością pomyślnego skutku stali się rozpustnymi; przynosili z kościoła posągi i figury, poprzypasywali im mundury i kaszkiety na głowy po poległych i oparli je o mur od strony miasta. Hiszpanie skoro tylko spostrzegli mniemanych nieprzyjaciół, natychmiast rozpoczęli ogień szeregowy, których, naturalnie mając ich na celu pewnym, mocno razili. Zabawka sprawiła naszym wiele śmiechu, a Hiszpanom szkody prochu. Już wspomniałem o tym, że w obozie wcale nie lub z trudnością jakiegokolwiek bądź mięsa dostać było można, przeto trzeba było użyć osłów, których mieszkańcy wcale nie ukrywali, nie sądząc, abyśmy się do takiej pieczeni brali. Każdy z oficerów posiadał buryka na swoje różne potrzeby i wygody.

 

Obok mojego baraku, gdyż  namiotów nigdyśmy nie znali, mieszkał porucznik Kaliński, przy którego baraku stał osioł przywiązany, a od którego przeciągnięty był postronek przez ścianę, którym Kaliński, kładąc się spać, rękę swoją obwijał. Była to ostrożność konieczna, aby kto z amatorów buryka nie odwiązał i potem sobie obiadu nie zgotował. Wskutek tego nie omieszkał Kaliński kiedy niekiedy pociągać za postronek dla przekonania się o istnieniu swego buryka. Pewnego dnia z rana, odwiązawszy postronek, wychodzi za barak, lecz jakie było zadziwienie jego, gdy zamiast buryka, postrzega tylko jego ośli łeb na postronku wiszący. Wszystkie poszukiwania jego były nadaremne, gdyż buryk znajdował się w lepszej stajni, bo w wygodnym i dobrze opatrzonym żołądku.

 

Widząc się w posiadaniu tej ostatniej zapory miasta Saragossy, wyprowadziliśmy ostatni przykop aż do samego brzegu Ebro i założyliśmy obok niego baterią  z 8 moździerzy i 4 haubic wielkiego kalibru. Na nadwałku tego przykopu założyliśmy strzelnice z worków, napełnionych piaskiem półtorej stopy długości, po trzy razem ułożonych.

 

Kiedy na służbie znajdowałem się na przykopie, przybył marszałek Lannes, któremu zostawiono zaszczyt zdobycia Saragossy. Stanął na lewym skrzydle mego oddziału, a dobywszy swój dalekowidz, zaczął obserwować naprzeciw leżący szaniec. Była to naprzód posunięta luneta, obsadzona działami, z której ciągle ognia dawano. Ciekawość poznania marszałka zbliżyła mnie do osoby jego, lecz ten zawołał -- Allez vous en d'ici, wskutek czego natychmiast się oddaliłem. Niezadługo przybyło około 30 grenadierów francuskich z oficerem na czele, bez dobosza, których marszałek zatrzymał. Byłem jeszcze ciekawszy, co marszałek zamyślał z tym oddziałem zrobić; wkrótce miała mi się okropna scena przedstawić. Po oddaleniu się nieco marszałka z tego miejsca przeskoczyli grenadierowie przykop i przypuścili szturm na lunetę, z której powstał straszny ogień kartaczowy. Oficer idący na czele padł niezadługo, innych po drodze ubito; padło na samym glacis, a jeden dostał się do samego parapetu; jednakże kilku jeszcze dostało się cudownym sposobem nazad do przykopu. I tak padło ofiarą przeszło 20 najwaleczniejszych grenadierów.

 

Przez ten ślepy atak chciał  marszałek tylko ściągnąć całą baczność obrońców miasta na tę stronę i ich tym sposobem w błąd wprowadzić, a tymczasem kazał uderzyć całą siłą na lewe skrzydło i wszedł do miasta. Przepadłaś, biedna Saragosso!

 

Ku wieczorowi, gdy się  już dobrze ściemniało, przyszedł do mnie grosmajor naszego pułku Michałowski i oświadczył mi:

 

-- Kochanku -- tak każdego zawsze tytułował -- masz ten duży dom, który widziałeś na przodku baterii stojący, zdobyć, a jeżeli będziesz przekonany, że się Hiszpanie cofnęli z lunety, z której dziś strzelali, staraj się ją opanować z prawego skrzydła. Ma tobie równocześnie iść na pomoc jedna kompania Francuzów; zresztą zobaczysz, jak się tam tobie powiedzie. Zrozumiałeś mnie dobrze, kochanku?

 

-- Zrozumiałem jak najlepiej, panie majorze -- odpowiedziałem mu.

 

Twardy orzech do zgryzienia, pomyślałem sobie w duchu, zdobywać daleko mniejszą siłą lunetę, którą broniło przeszło 500 Hiszpanów i 6 dział Niezłe!..

 

Przy czystym od gwiazd iskrzącym się niebie Hiszpanii, pod zasłoną ciemnej nocy, przeszedłszy przykop, uszykowałem mój oddział, składający się ze 100 ludzi, w dwa szeregi rozszerzonych. Udałem się frontem szybkim krokiem w kierunku oznaczonego domu z wizytą.

 

Niedaleko uszedłszy, natrafiliśmy na forpoczty hiszpańskie, które dając ognia z wielkim hukiem: Carraja franceses, pędzili nazad. Niezadługo odezwały się działa z lunety i witały nas kartaczami nielitościwie. Odpryśnięty kamień z ziemi uderzył mnie w bok, z czego bolesny guz się wydobył, uchwyciłem za rękę starszego sierżanta Kubika i kazałem biec ludziom ku rzeczonemu poprzednio domowi, aby się zasłonić od wystrzałów z lunety. Nareszcie stanąłem pierwszy na oznaczonym miejscu z moim sierżantem, dwoma żołnierzami i doboszem Borkowskim; pozostali nadchodzili jeden po drugim. Kompania francuska wcale nie przybyła; musiała zapewne udać się w inną stronę i zabłądzić, albowiem nie dowiedziałem się, co się z nią stało.

 

Po przybyciu udałem się  zaraz z moim sierżantem na wyższe piętro domu dla przetrząśnienia i przejrzenia go. A gdy ze świecą w ręku, którą mi przy zostawionym ogniu na dole zapalili, nikogo nie znaleźliśmy, przystąpiwszy do otwartego okna od strony nieprzyjacielskiej, niemało zadziwiłem się, dostrzegłszy kupiących się poza ścianą Hiszpanów. Zszedłem na dół, gdy Borkowski przystąpił do mnie, mówiąc po cichu, że dostrzegł przechodzących Hiszpanów od szańca, w zamiarze zapewne odebrania domu nazad, który po tchórzowsku opuścili byli. Nie było co robić: bronić się z taką garstką ludzi przeciw sile pięć razy mocniejszej, dać się do ostatka zniszczyć, do tego bez pomocy przyrzeczonej kompanii francuskiej, zdawało mi się niepodobnym. Nakazałem odwrót i wróciłem w niepokoju do przykopu naszego..

 

Michałowski, który oczekiwał  skutku tej wyprawy, przystąpiwszy do mnie, zapytał się:

 

-- Kochanku, cóżeś zrobił?

 

-- Nic, panie majorze. Straciłem na próżno kilku ludzi i sam dostałem guza w bok, który tak wielki jak gęsie jaje, i zaledwie łazić mogę.

 

Potem opowiedziałem wszystko, com widział, a najbardziej, że z powodu nieprzybycia Francuzów musiałem nazad wrócić. Wysłuchawszy mnie, odszedł zapewne dla zdania raportu.

 

Nazajutrz opuściliśmy ogrody, klasztor Św. Józefa, przykopy i wykwaterowaliśmy się do miasta. Tą razą nie byliśmy grzecznymi gośćmi, tym mniej iż  musieliśmy dom po domie, ulicę po ulicy krwawo zdobywać, przeto większą połowę miasta obróciliśmy w perzynę. Na ulicach urządzone były baterie z wańtuchów, zza których straszliwie grzmiały działa pomiędzy kamienicami. Saragossanie bronili się z męstwem bezprzykładnym w starej i nowej historii. Tu bowiem nawet płeć żeńska przy obronie niemały udział miała, dzieląc wszelkie niebezpieczeństwa. Nigdy cała kamienica od razu wziętą być nie mogła, tylko cząstkowo; ile to razy byliśmy na górze, a Hiszpanie na dole, i tak znowu na odwrót. Po większej części wyrzucano domostwa minami lub bombami na powietrze: oskardami z wielką ostrożnością wykutymi w murze dziurami rzucano zapaloną bombę, która skutkiem pęknięcia swego dom w gruzy obróciła. Przy zakładaniu min wymagała potrzeba pilnego słuchania, aby przeciwnego minera podkopoać i niezmiernego pośpiechu, aby przeciwnika swego wyrzucić w powietrze. Użyto granatów ręcznych, które, rzucane na podwórze lub na plac, swoim pęknięciem nieprzyjaciela wypędzały, ale bardzo często także ten na odwrót nim rzucał, nim granat swój skutek okazał.

 

Mieszkańcy tego bohaterskiego a nieszczęśliwego miasta spieszyli do kościołów, aby modlitwą błagać Boga wszechmocnego o ratunek i o odwrócenie niedoli, lecz straszny wyrok zapadł na Saragossę -- niebo było rozgniewane.

 

Nie ochraniano kościołów, podminowano je i wysadzono w powietrze razem z modlącymi się, którzy rozszarpani, okrutną śmiercią ginęli.

 

Nieraz, zmęczony po całodniowej walce, spoczywać musiałem pomiędzy tymi zgniłymi i poszarpanymi trupami, którym ani przyjaciel, ani nieprzyjaciel nie mógł znaleźć ani miejsca, ani czasu dla użyczenia kawałka ziemi na wieczny spoczynek. Ale biada temu Francuzowi lub Polakowi, który się dostał w ich ręce! Żadnej folgi, żadnego przebaczenia nie mógł się spodziewać; umęczono go lub upieczono żywcem.

 

Polski oficer nazwiskiem Pągowski dostał się do niewoli. Przywiązano go do deski i noszono po głównej ulicy el Coso w tryumfie. Miano go spalić żywcem na stosie drzewa, lecz szczęściem dla niego nosił na piersiach obraz Matki Boskiej, który gdy spostrzegli, uznawszy go za prawdziwego "bueno Christiano", darowano mu życie.

 

Przed ostatecznym szturmem przyszedł podpułkownik od korpusu inżynierów Stahl do mojej poczty i spostrzegłszy przez dziurę we wrotach kobietę z chłopczykiem, niosących jedzenie dla kogoś ku brzegom Ebro na naszym prawym skrzydle, porwał nabitą broń od żołnierza, wycelował przez ową dziurę, strzelił i trafił chłopca, który zaraz padł na ziemię. Matka jego (gdyż zapewne był jej synem) rzuciła się na ciało, podniosła go, lecz gdy dostrzegła, że już zabity, położywszy go, nazad odeszła szybkim krokiem z załamanymi rękoma nad głową, zostawiwszy całe jedzenie. W tym samym czasie prawie przeszyła kulka bramę i raniła podpułkownika w nogę, którego żołnierzom moim odprowadzić kazałem. Zdaje mi się, że to była usprawiedliwiona, a niespodziana pomsta.

 

W domostwie jednym w połowie zgruchotanym, które co dopiero zdobyłem, widząc na pierwszym piętrze stojącą przy ścianie nie naruszoną bibliotekę, wszedłem po drabinie do niej dla znalezienia rozrywki, gdy noc wszelką wrzawę przytłumiła. Wstąpiwszy na górę, rzuciłem okiem na prawo, patrząc przez bliskie okno dla ciekawości, co by tam widzieć się dało, gdyż takowe właśnie na dziedziniec wychodziło. Co do licha! Postrzegam kilkuset Hiszpanów, pomiędzy nimi wiele kobiet, wszyscy pod bronią, tuż pod samą ścianą domu stojących. Wychodzących z szeregów zastępowali inni, zostawując im swoje scopeltas (broń).

 

Natychmiast zszedłem na dół, nie szukając w bibliotece ani Cervantesa dzieł, ani Lugola intryg, tylko kazałem o tym widowisku uwiadomić generała Haberta, który naszą dywizją komenderował. Tenże, przekonawszy się  o stanie rzeczy, uczynił stosowne przysposobienia i wypędził stamtąd Hiszpanów.

 

Nareszcie po zaciętej niesłychanie walce, która tylko z Saguntem porównać się może, za pomocą  sześciu baterii o dziesięciu moździerzach i haubic, które grzmiąc przez trzy dni i nocy całemu miastu zniszczeniem groziły, i skutkiem powietrza i innych chorób, pochodzących z nie grzebanych ciał zabitych, które do 40 000 ludności ze świata zgładziły, poddała się Saragossa, ów wzór pierwszej waleczności, dnia 21 lutego.

 

Cetnarowy kamień spadł  serca, albowiem później nigdy nie byłem w takim niebezpieczeństwie nieustannym, w którym co chwila widziałem śmierć przed oczyma. Od razu wszystko ucichło; dziwne były spojrzenia pozostałych przy życiu.

 

Cała armia oblegająca, świadek czynny najokropniejszej walki, stała uszykowaną pod murami owej przed kilku godzinami strasznej jeszcze Saragossy, a na czele jej zwycięzca nieustraszony, Lannes, przyjmując Palafoxa, dzielnego obrońcę Saragossy. Żadnemu żołnierzowi nie wolno było pójść do miasta, oficerom tylko dozwolono, i to za szczególnym pozwoleniem; do tych ostatnich należałem ja, aby obejrzeć to cudowne ze swej sławy miasto. Udałem się zatem w towarzystwie oficerów naszego pułku: Niewodowskiego, Piątkowskiego i Niechcielskiego. Pomiędzy zwaliskami, ruinami i tysiącami pokaleczonych ciał, od dawna już zepsutych, przebiegliśmy owe puste ulice i doszliśmy do Coso, gdzie po większej części domy nie uszkodzone pozostały. Co za smutny widok! Trupy, które zaraza i choroby zabrały, kupami na ulicy leżały. Żadna żywa dusza nie dała się widzieć, wszystkie drzwi i okna były pozamykane, przerażająca cichość panowała wokoło! Nie była to pustynia, ale grobowiec najstraszniejszej odrazy.

 

Tu i ówdzie po ulicach leżała różnego gatunku broń, kupami zebrana, z której oficerowie wybierali sobie broń, szczególniej ze sławnej fabryki w Segowii pochodzącą. Wiele koni od kawalerii błąkało się po mieście; biedne stworzenia wychudłe, sama kość i skóra, prawdziwe widma. Żołnierzowi, który podobną szkapę wlókł za sobą, dałem pięć franków, aby ją odprowadził do moich bagażów. Co to za koń się później zrobił! Dzielny i pełen ognia! Był to prawdziwej rasy andaluzyjskiej, który mi wiele pociechy zrobił.

 

Przypadkowo zachciało nam się wstąpić do obszernej kamienicy przy Coso, po części dla znalezienia posiłku dla naszych od dawna zgłodniałych żołądków. Po długiem pukaniu i dobijaniu się otworzono nareszcie drzwi i młoda, przystojna służąca, wychodząc naprzeciw nas, zapytała się przerażonym głosem: que manda ustedes seńores? Odpowiedzieliśmy jej: un poco a beber, si sea aqua. Serwanta skinęła, ażeby iść za nią. Poprowadziwszy nas na górę, otworzyła pokój i poprosiła, abyśmy weszli do niego. Po tym uprzejmym przyjęciu pobiegła i przyniosła niezadługo tacę z ogromną szklanką białego i czystego trunku. Niewodowski, jako nasz wódz i najstarszy w latach, porwał nasamprzód za szklanicę i wychylił porządny wiwat. My, nie zważając na jego komiczne grymasy, dopomagaliśmy mu jeden po drugim; lecz gdy nas zaczęło niezmiernie palić wewnątrz, zażądaliśmy spiesznie wody. W mniemaniu, że nas otruto, kazaliśmy przywołać gospodarza domu. Po chwili czekania stanęła przed nami donna, młoda i piękna; przepłoszona i bojaźliwa objaśniła nas, że to jest spirytus winny, któregośmy dotąd jeszcze nie znali. Ochłonąwszy z tego zatrwożenia, umizgaliśmy się do tego nie tak złego truneczku, a pan Niewodowski do donny, która była wdową i gospodynią zarazem tego domu, a potem stała się jego żoną! Takie są dziwne drogi przeznaczenia ludzkiego!

 

Dla potrzeb Napoleon.org.pl opracował:
Zenobi