Wojsko Księstwa Warszawskiego. Artyleria, inżynierowie, saperzy.
OGIEŃ I RUCH
OBSŁUGA DZIAŁ
ześciodziałową baterię (z 6 wozami w pierwszym rzucie) obsługiwała w polu kompania artylerii. Przepis mówił, że "reszta [..] ludzi zbywaiących od dział i inne opatrzenia iako to, lawety zapasowe, wozy ammunicyine i kuźnia składać będą Rezerwę pod dozorem Dozorcy artylleryi, lub Podofficera, któryby iego zastępował mieysce". Baterię dzielono na 3 dwudziałowe sekcje lub 2 trzydziałowe półbaterie. Na czele baterii stał kapitan, na czele sekcji - młodsi oficerowie lub (w zastępstwie) najstarsi podoficerowie; w drugim przypadku pierwszą półbaterię obejmował dowódca pierwszej sekcji, a drugą - dowódca trzeciej. Działem dowodził podoficer lub kapral, zwany naczelnikiem. Wozom przewodzić miał oficer kompanii pociągów, jednak gdy w polskiej armii pociąg włączono do artylerii, linią wozów dowodził jej oficer lub starszy sierżant. Wedle Przepisów obrotów "ogniomistrz lub w niedostatku najzręczniejszy kanonier I klasy przeznaczony będzie do każdego wozu, którego poruszeniem ma kierować". Dwóch podoficerów lub kaprali pełniło funkcję przewodnich i wyznaczało linię bojową.
Najpopularniejsza w Księstwie Warszawskim polowa armata 6-funtowa wymagała 10 ludzi obsługi ustawionych po 5 po każdej stronie. Pierwsi pomocnicy (nr 1 i 2) stawali równo z wylotem lufy, drudzy pomocnicy (3 i 4) na wysokości grona, dwaj kanonierzy (5 i 6) równo z ogonem, a trzeci (7 i 8) i czwarci (9 i 10) pomocnicy przy przodkarze. Do drugich pomocników należało rozdanie narzędzi: prawy (4) dawał długą szelkę pierwszemu pomocnikowi ze swej strony (2), krótką szelkę - trzeciemu pomocnikowi (8), a kolejną długą zatrzymywał, podobnie jak puszkę na świeczki oraz lontownik i świecznik. Drugi lewy pomocnik (3) dawał stojącemu z przodu pierwszemu (1) szelkę długą, trzeciemu (7) krótką i torbę nabojową, czwartemu pomocnikowi (9) drugą torbę, a kanonierowi (5) skórzany paluch na średni palec lewej ręki. Sam zatrzymywał długą szelkę, torebkę z przepalniczkami i przetyczkę.
Przed załadowaniem drugi prawy pomocnik (4) odczepiał wiaderko i stawiał je pod osią armaty, następnie wtykał w ziemię za sobą lontownik, od którego zapalał świeczkę. Czwarty prawy pomocnik (10) wydawał ze skrzynki naboje swemu koledze z lewej (9), który szedł z nimi do pierwszego pomocnika - ładowniczego (1). Chwyciwszy za drążki celownicze i (wedle Przepisu musztry) "rzuciwszy prawym okiem wzdłuż linii celowniczey działa", kanonier prawy (6) kierował jego wycelowaniem. Po wydaniu przezeń komendy "Nabij!" kanonier lewy (5) zatykał paluchem zapał, prawą ręką sygnalizował ewentualne poprawki w nadrzucaniu działa kanonierowi prawemu (6), a później korbą lub śrubą podnosił lub zniżał lufę. Pierwszy prawy pomocnik (2) wpychał namoczony wycior w kanał i przed wyjęciem dwukrotnie go obracał przy pomocy kolegi z lewej (1). Chodziło o usunięcie z kanału śladów prochu, a zwłaszcza resztek tlącej się rasy, której pozostawienie wywołałoby eksplozję przy wsunięciu ładunku. Następnie ładowniczy (1) wkładał do lufy nabój podany przez czwartego pomocnika (9), po czym dwaj pierwsi pomocnicy (1 i 2) przybijali stemplem nabój do dna kanału. Aż dotąd lewy kanonier (5) zatykał zapał, by napływające powietrze nie rozpaliło ponownie resztek, wywołując przedwczesny, tragiczny wystrzał. Po nabiciu wycelowanego działa drugi lewy pomocnik (3) prawą ręką przebijał przetyczką rasę worka nabojowego przez zapał, a lewą wstawiał weń przepalniczek. Sprawdziwszy, że reszta odstąpiła od działa, dawał znak koledze z prawej (4), który zapalał przepalniczek. Ogień przerywano na dźwięk werbla w artylerii pieszej, a trąbki - w konnej.
Czwarty lewy pomocnik (9) podawał z torby kolejno trzy naboje, a w tym czasie trzeci lewy pomocnik (7) biegł do przodkary po kolejne trzy, tak by płynnie zaopatrywać ładowniczego i utrzymywać tempo ognia. Czwarty prawy pomocnik (10) wydawał naboje ze skrzynki przodkarowej, a trzeci (8) uzupełniał zapas przodkary z wozów amunicyjnych.
Po każdym wystrzale trzeba było znów wepchnąć na pozycję działo, które (Jaszowski) "nawet na parę kroków, osobliwie po wilgotnej murawie, się cofa, a trzeba go, ile możności, do celowania tak ustawić, iżby dwa koła i ogon lawety na jednym znajdowały się poziomie, inaczej linia celu z linią strzału nie będą na jednej pionowej płaszczyźnie, co jest koniecznie potrzebnym do trafnego strzału". Spowici dymem, czarni od prochu kanonierzy ciężko pracowali przy ustawieniu. Musieli od kilkudziesięciu do 300 razy przesunąć o 2-3 metry ważące ponad tonę działo, co równało się pchaniu go przez kilkaset metrów. Dlatego też do artylerii w ogóle, a do obsług w szczególności brano ludzi fizycznie mocnych.
nbsp; nbsp; Każde działo miało swoją specyfikę, np. przy armacie 3-funtowej wystarczała 8-osobowa obsługa, a wyciorem z zakrzywioną rękojeścią przybijano też ładunek. Granatnik 7-funtowy wymagał 11 ludzi (kanoniera nazywano bombardierem), stosowano też oddzielnie przybijany w komorze ładunek, na który do kanału wkładano granat ułożony tak, by "zapalnik znaydował się zewnątrz w kierunku osi granatnika". Granaty podawano po jednym, tak by zmniejszyć ryzyko eksplozji w razie trafienia lub wypadku. Przy armacie 12-funtowej obsługa wzrastała do 13 ludzi, gdyż 1,5 tony lufy i łoża wymagało użycia 3 drążków, a wręczyciele mogli brać tylko po 2 cięższe naboje i potrzeba ich było więcej. Do obsługi dział artylerii konnej trzeba było doliczyć koniowodnych.
Wedle Zasad nauki artylleryi "pod działa forteczne używaią się ruchome podłoża, składaiące się z drewnianey ramy, która razem z łożem działa, obraca się na sworzniu osadzonym pod przednią częścią ramy; zadnia część zaś chodzi na kołach po łuku złożonym z grubych desek, wkopanym w ziemię". Ustawione w działobitniach działa wałowe potrzebowały więc mniej ludzi i Przepis musztry przewidywał ich tylko 8 dla armat 12-, 18- i 24-funtowych, a od 6 do 4 dla lżejszych wagomiarów. Przy najcięższych armatach rozdzielano ładunek, przybitkę i pocisk (najczęściej kulę), a do zapału podsypywano proch z rogu. Przepalniczków używano przy granatnikach wałowych (5 ludzi obsługi), w kanale których mocowano granat małymi klinami. Do moździerzy sypano proch bezpośrednio szuflą, a bombę również usztywniano klinami.
nbsp; nbsp; Ważna była koordynacja ruchów i wzajemna obserwacja, a pod ogniem i w napięciu bitwy łatwo było o wypadek. Jan Weyssenhoff tak wspominał swój: "chcąc, aby działo 6-funtowe kartaczami strzeliło do kolumny, wbiegłem na platformę, zawołałem na artylerzystów, którzy mimo mojego rozkazu mieli już działo nabite kulą. Nieukontentowany tem, porwałem kanoniera za kołnierz, wciągnąłem na platformę w celu dania ognia, choć mniej skutecznego, kulą. Wtem kanonier, kulą w pierś ugodzony, upadł mi pod nogi na stos ładunków armatnich dla pośpiechu przy dziale ułożonych. Lont gorejący, który trzymał w ręku, zapalił ładunki. Wybuch był tak silny, że mnie rzuciło o kilka kroków w tył, spaliwszy mi mundur na węgiel, a twarz i oczy do żywego oparzywszy. Kanonier poległ".
EFEKTY OGNIA
d zarania artylerii trwała dyskusja o jej skuteczności. W słynnym, pisanym już po wojnach napoleońskich traktacie O wojnie Karl von Clausewitz stwierdzał, że artyleria skuteczniej niszczy przeciwnika niż ogień piechoty. Bateria 8 armat 6-funtowych (najpopularniejszych w Księstwie Warszawskim) potrzebuje wszak trzy razy mniej miejsca niż front batalionu piechoty i ośmiokrotnie mniej ludzi, a razi dwa do trzech razy skuteczniej. Innego zdania był dowódca artylerii prawego skrzydła Wielkiej Armii w 1812 r. generał Jacques-Alexandre Allix, u którego służyli m.in. Wojciech Chrzanowski i Józef Jaszowski. Powtarzając założenie, że na pozycji działa mieści się 36 strzelców w trzech szeregach, Allix widział przewagę trzech tuzinów "dobrze celowanych" karabinów nad celnym nawet pociskiem działowym. Analizując strzał czołgający kartaczami, który szczególnie upodobali sobie Francuzi, matematycznie dowodził, że rozrzut czyni nieszkodliwymi trzy czwarte kul. Stąd też w 1820 r. stwierdzał jednoznacznie, a w pełnej sprzeczności z Napoleonem: "to piechota jest prawdziwą siłą armii i to ona decyduje o sukcesie w bitwie". Dodajmy, że pisał to jeden z dowódców artylerii powszechnie uważanej za najlepszą na świecie.
Dominacja ciężkich wagomiarów na dalszy dystans była oczywista. Jednak na krótszym dystansie ważniejsze od energii pocisku (często zbyt dużej w porównaniu do celu - ludzi i koni) i maksymalnego zasięgu było szybkie prowadzenie celnego ognia. Wielu oficerów artylerii uważało, że do 1000 kroków efekt ognia pięciu armat 6-funtowych, czterech 8-funtowych i trzech 12-funtowych był porównywalny, jednak pod warunkiem użycia kuli, nie kartacza. Dwunastofuntówka przynosiła większy efekt i strzelała dalej niż armata 6-funtowa, ale wolniej (stosunek wynosił 2:3), miała mniej pocisków na wozie, była cięższa, a więc mniej mobilna, wymagała więcej koni, ludzi i miejsca, stanowiła też większy cel.
Na poligonach świetnie wytrenowane obsługi mogły strzelić i ponad 5 razy na minutę bez celowania. Warunki bojowe odmieniały te kalkulacje. Lekkie działo mogło oddać maksimum 2-3 strzały w ciągu minuty, a ciężkie (12-funtowe) najwyżej 2 strzały; w tym czasie granatnik posyłał jeden pocisk. Szybszy był ogień kartaczowy i to nie tylko dlatego, że otwierano go, gdy nieprzyjaciel był bliski dotarcia do celu ataku. Celowanie było tu przybliżone, a ponadto doświadczeni artylerzyści nie przesuwali po każdym wystrzale odrzuconego działa na pozycję i rzadziej używali wyciora (po strzale kulą było to obowiązkowe), podnosząc tempo do 3-4 pocisków na minutę. Zależało ono jednak także od kompletności obsług i stopnia ich zmęczenia.
Austriak J. G. von Tielke przyjął 6 wystrzałów na minutę za fizyczny pułap możliwości obsługi i badał warunki obniżające skuteczność ognia. Założył, że piechota w natarciu robi ok. 120 kroków na minutę, a więc w ruchu na odległość 200-250 kroków batalion narażony był na ok. 12 pocisków z działa. Jednak cel był ruchomy, a po każdym wystrzale należało przepchnąć działo na pozycję i ponownie wycelować, zatem wypalenie 5-6 razy w ciągu minuty było niemożliwe. Sprzeczność między tempem ognia a celnością sprawiała, zdaniem Tielkego, że pocisk raził statystycznie 3 atakujących. Użycie kartaczy zwiększało straty, ale trzy czwarte wystrzałów w bitwie oddawano kulami, a stosunek zużytej amunicji do liczby ofiar nie przekraczał 1:1. Dlatego artyleria zawsze szukała kątów ostrzału zwiększających efekt kuli do kilku kolejno trafionych ofiar. Skuteczniejszy był też ogień do mniej ruchomych celów, np. do piechoty szykującej się do forsowania mostu lub ściśniętej w szyku kolumn. Któż opisał efekt takiego strzału lepiej od Mickiewicza?
Tam kula, lecąc, z dala grozi, szumi, wyje.
Ryczy jak byk przed bitwą, miota się, grunt ryje; -
Już dopadła; jak boa śród kolumn się zwija,
Pali piersią, rwie zębem, oddechem zabija.
Najstraszniejszej nie widać, lecz słychać po dźwięku,
Po waleniu się trupów, po ranionych jęku:
Gdy kolumnę od końca do końca przewierci,
Jak gdyby środkiem wojska przeszedł anioł śmierci.
Adam Mickiewicz: Reduta Ordona. W: Dzieła. T. I.
Wydanie Narodowe. Warszawa 1949 s. 279.
OKROPNOŚCI WOJNY
rywające z taktyką linearną, rozgrywane przez armie dążące do zwarcia i masowego użycia artylerii (w 1792 r. pod Valmy Francuzi wystrzelili 20 000 pocisków, w 1813 r. pod Lipskiem - 100 000) wojny rewolucyjne i napoleońskie w samej Francji zabiły ponad 1,5 miliona ludzi. Spora część ofiar padła w bitwach; do wyjątkowo krwawych należały: Eylau (49 000 zabitych i rannych na 158 000 walczących), Możajsk (80 000 na 280 000), Lipsk (140 000 na 500 000) i Waterloo (63 000 na 192 000). Artyleria miała w tej rzezi ogromny udział, a symbolem bezradności człowieka wobec ognia jest pochodzący spod Waterloo i wystawiony u Inwalidów w Paryżu kirys karabiniera Antoine'a Faveau, przestrzelony na wylot kulą armatnią.
Pamiętniki straszą opowieściami o czynach Mickiewiczowskiego "anioła śmierci", o urwanych kulą głowach i ludzkich bądź końskich kończynach, o amputacjach po zranieniach odłamkami granatu. Jak zawsze, o przeżyciu decydował łut szczęścia; miał go chyba wspomniany przez Józefa Grabowskiego "porucznik Wąsowicz, który pięć kul granatnich dostał, a z tych jedną w gębę, inne odbiły się o różne części jego uzbrojenia". Wybite zęby i długie żywienie płynami to niska cena za ów ratujący życie łut.
Szczególna przygoda spotkała nad Berezyną Józefa Rudnickiego: "kula 12-sto funtowa uderzyła w grenadyjera obok mnie stojącego, któremu nogi zupełnie pogruchotawszy, tak blisko moich przebiegła, że od jej impetu padłem na ziemię, sądząc, że i mnie obydwie odjęła: kontuzyja to tylko mocna była, jednakże gdy żadnej władzy w nogach nie czułem, i o swej mocy podnieść się nie byłem w stanie; widząc to pułkownik Woliński, rozkazał woltyżerom noszę z karabinów zrobić i mnie za mosty odnieść". Żołnierze opowiadali sobie dziesiątki podobnych historii, a lekarze zastanawiali się nad ich przyczyną. Uczestnik wyprawy moskiewskiej doktor Samuel Peszke zaobserwował, że "kula działowa, chociażby nawet niewielkiego kalibru, jeżeli blisko człowieka przeleci, poraża zawsze nerwy na chwilę. Zważywszy stan układu nerwowego żołnierza już wycieńczonego długim trudem wojennym, głodem i obawą, czyż niełatwo pojąć, jak zgubnie to działać musi na jego nerwy? Gdy tuż obok takiego człowieka padnie kula działowa, to pytam, czy roztrącone powietrze lub tarcie się o nie pocisku nie może stać się niebezpiecznem dla włókien nerwowych? Oczywiście, że takie strzały, miażdżące jakoby członki, są twierdzeniami czczemi, zaliczonemi od dawna do bajek żołnierskich". Wojsko wiedziało jednak swoje i rany wewnętrzne przypisywało "ruchom powietrza", a więc sile pocisku. Jeśli był przy końcu lotu lub po rykoszecie, człowiek tracił przytomność, ale potem wracał do stanu sprzed wypadku. Jeśli jednak pocisk przeleciał blisko z pełną prędkością, żołnierz ginął lub umierał niebawem.
Wątpił nie tylko doktor Peszke. Medycyna od dawna znała wspomniany przezeń fenomen i ukuto nawet termin "stłuczenie powietrzem pocisku". Medykom, którzy dali wiarę żołnierzom, przeciwstawił się czołowy za Napoleona autorytet, szef służby medycznej gwardii Dominique Larrey. Jego zdaniem, w każdym przypadku musiało dojść, choć poszkodowany tego nie czuł, do zrolowania pocisku po ciele. Powstała niedawno "medycyna katastrof" przyznała jednak rację wiarusom i opisała skutki przemieszczeń powietrza oraz obrażenia osób pozornie nietkniętych przy eksplozji.
Ogień artyleryjski, który już z założenia wpływać miał na psychikę walczących, powodował różne reakcje - od apatii po nerwice. Wiedział coś o tym Józef Szymanowski, który przeżył pod Eylau słynną rzeź piechoty francuskiej dokonaną przez rosyjską artylerię: "w oczy nam właśnie pruszył śnieg tak obfity, pierzasty, iż bez żadnej egzageracyi powiedzieć śmiało mogę, że na jakie kilkanaście kroków przed sobą nic a nic nie widzieliśmy. Tylko szmer kartaczów, którymi nas obsypywali Rosyanie i krzyki rannych odbijały się o nasze uszy". Nawet starzy oficerowie, jak dowódca Henryka Dembińskiego pod Smoleńskiem, padali ofiarą gorączki działowej, z niemiecka zwanej "Kanonenfieber". "Tak to odwaga jest często dniowa i człowiek waleczny w 10ciu bitwach, ulega czasem słabej chwili" - komentował filozoficznie swe niespodziewane zastępstwo Dembiński. Inna forma "gorączki" dopadła pod Szewardino wysłanego na linię kapitana rzemieślników Kajetana Dowbora, który "od rozpoczęcia ognia rzucał się na wszystkie strony, biegał z dobytą szpadą, bez kapelusza pomiędzy działami, krzyczał jak człowiek pomięszanie zmysłów mający". Jego podkomendny, ostrzelany już Jaszowski rozumiał "rozdrażnienie nerwów na strzały działowe" swego przełożonego, który pierwszy raz znalazł się w takim ogniu. Trzeba będzie jeszcze stu lat, by podczas pierwszej wojny światowej odróżnić nerwice od "tchórzostwa", i doświadczeń następnej wojny, by zakwalifikować je jako chorobę.
ROK 1812
BÓG Z NAPOLEONEM, NAPOLEON Z NAMI
"LA BÉRÉZINA"
atalnej sytuacji nad Berezyną nie mógł zmienić zwycięski atak jazdy Oudinota, który po zwycięstwie pod Łosznicą odzyskał 23 listopada Borysów, biorąc 1000 jeńców i zmuszając do ucieczki przez tenże most admirała Cziczagowa w niekompletnym mundurze. Mimo wysiłków Francuzów rosyjscy saperzy zdążyli spalić przeprawę, otwierając następny akt dramatu. Była nim trzydniowa (26-28 listopada) bitwa berezyńska, w której Napoleon, przeprawiwszy większość sprawnych wojsk na prawy brzeg, wyrwał się ku Wilnu z pułapki zastawianej przez armie Cziczagowa i Wittgensteina. Polacy, zarówno z V korpusu, jak z dywizji Girarda i Legii Nadwiślańskiej oraz szwoleżerowie, stanowili trzecią część zdolnych do boju sił i mieli w tym niezwykłym i wyjątkowo krwawym przedsięwzięciu ogromny udział.
Poza bojami na pierwszej linii szczególnie ważny był polski udział w stawianiu mostów pod Studzianką. Składając mozaikę ze strzępów dokumentów, Robert Bielecki wydobył z zapomnienia wielu budowniczych drewnianej drogi ocalenia Wielkiej Armii. Działali nad Berezyną inżynierowie Ignacy Prądzyński, Franciszek Koss i jego imiennik Valentin d'Hauterive oraz Józef Lex. Muzeum Wojska Polskiego przechowuje też szkic mostów oraz wiodących do nich dróg i "grobli z faszyn zrobionej przez Polaków i Francuzów", autorstwa kapitana i kawalera Legii Michała Świdy, także wychowanka Szkoły Aplikacyjnej. Jednak najwięcej armia zawdzięczała pracującym obok Francuzów 260 saperom z 1. i 2. kompanii kapitana Szweycera, 3. kompanii kapitana Jana Fiedorowicza, 5. - kapitana Rakowieckiego oraz pontonierom kapitana Bujalskiego.
Jak wiemy, wykorzystując dezorientację i marazm Rosjan, 24 listopada Napoleon zdecydował się ostatecznie na przeprawę pod Studzianką, do czego przygotowania trwały od poprzedniego dnia. Po ruszeniu lodów na Berezynie fatalnie brakowało pontonów, pozostałych na drodze z Moskwy po śmierci ciągnących je na wozach szóstek koni oraz nieopatrznie zniszczonych niedawno w Orszy z rozkazu Napoleona. Tak więc budowa, która zajęłaby pół dnia, przeciągnąć się miała do 48 godzin. Jak zanotował pod datą 26 listopada pozostający przy francuskich saperach Konstanty Janta, "Ogołoceni prawie ze wszystkich narzędzi i materiałów potrzebnych, pożyczaliśmy siekier nawet od ekwipażów i tegoż dnia skleciliśmy w południe dwa mosty na kobylicach, jeden dla artylerii, a drugi dla wojska i hołoty". Nie takie to było proste, i to nie tylko ze względu na brak gwoździ i klamer, które wykuwano w dwóch kuźniach polowych z żelastwa znalezionego w rozebranych chatach, zresztą rozkradzionych na opał. Mimo ciężkich warunków i zmęczenia odżyły animozje między pontonierami generała Jean-Baptiste'a Eblé i saperami generała Chasseloup, a z początkowych trzech zbyt krótko wymierzonych mostów trzeba było zrobić dwa właściwe.
Lewy, mocniejszy, przeznaczony był dla artylerii i pojazdów, prawy - dla piechoty i owej "hołoty", choć przejdą też po nim lżejsze armaty. Mosty przerzucone przez szeroką tu zazwyczaj na 40, a teraz rozlaną na prawie 100 metrów Berezynę dzieliło około 300 kroków. Najlepszy polski znawca tej bitwy Robert Bielecki odmalował je tak: "Kozły, zwane też kobylicami, budowano różnej wysokości, od jednego do trzech metrów, ale szerokość była ta sama i wynosiła cztery i pół metra. [...] Kozły stawiano co cztery metry, przy czym czteroosobowe zespoły musiały robić to zanurzone po pas, a nawet po szyję w wodzie. Dno było bagniste i zanim kozioł połączony został z innymi, należało trzymać go przez kilkanaście minut. Oficer stojący na brzegu komenderował: "na prawo", "na lewo", zanim wreszcie wydał upragniony rozkaz "puść". Żołnierze zaś ciągnęli belki i układali podłogę z desek". Podłogę z tarcicy opartą na 23 kozłach mostów częściowo zalewała woda (zabezpieczano się wiązkami słomy), a na kozły napierała kra.
Zanurzeni w lodowatej Berezynie saperzy i pontonierzy to jedna z najsłynniejszych scen wojen napoleońskich. Wszyscy, od nich poczynając, wiedzieli, że kładą na szalę życie. Niewiele mogło tu pomóc suszenie się przy ognisku po półgodzinnej najwyżej pracy, czy łyk wódki. Przekraczający most w nocy z 26 na 27 listopada Maciej Rybiński oddał głośno cześć naprawiającym go ciemnym sylwetkom:
- Jaka ofiara tych ludzi. Dziś naprawiają, jutro z przeziębienia febra, a w parę godzin i śmierć.
Niespodziewanie z wody odpowiedziano po polsku: "Tak, ale tu idzie, żeby armia przeszła". Trafił najpewniej na saperów 3. kompanii i pontonierów, bo to oni trzykrotnie ratowali pękający most. Obok Polaków pracowali Francuzi i Holendrzy.
Nie sposób tu powtarzać znanego powszechnie dramatu przeprawy; ograniczmy się do stwierdzenia, że wraz z towarzyszami broni polscy saperzy i pontonierzy mosty budowali, naprawiali, a rankiem 29 listopada, tuż przed nosem Rosjan, zniszczyli. Pomogli też przeprowadzić polską artylerię przez kłębiący się na lewym brzegu wielotysięczny tłum i piramidę zatrzymanych przez żandarmów pojazdów. Strona techniczna spoczywała na barkach kapitana Franciszka Valentin d'Hauterive, który wedle szefa sztabu generała Stanisława Potockiego "przez 52 godzin walcząc z wszystkimi przeciwnościami w przeprawie armat, dopiero gdy ostatnia polska armata przez nadpsuty most przechodziła, z nią się przeprawił i tam miał lewą nogę nadtrzaskaną". Wspierały go w tym dziesiątki saperów i artylerzystów oraz eskorta artylerii. Przeprawy dział pilnował generał Potocki, a parku - adiutant Zajączka Józef Krasiński.
Wzmocniona do 8 dział artyleria Dąbrowskiego przeszła na prawy brzeg wraz ze strażą przednią Oudinota już 26 listopada po południu. Artyleria dywizji Zajączka i Kniaziewicza, zaliczonych do korpusu Neya, czekać musiała do nocy, a może i do ranka. "Myśmy z działami stanęli na uboczu, o kilkaset kroków od najbliższego mostu, na polu kartoflami zasadzonym, rozpaliliśmy ognie, piekli kartofle i w szachy grali" - pisze Jaszowski, ale mimo tych kartofli i szachów napięcie było ogromne, zwłaszcza po pierwszych granatach z jednorogów Wittgensteina. 27 listopada na prawym brzegu znalazła się cała napoleońska artyleria poza działami osłonowego IX korpusu. Wśród jego kanonierów nie było Polaków, gdyż złożona z 4., 7. i 9. pułku Księstwa Warszawskiego dywizja generała Girarda już wcześniej oddała Francuzom armaty. O ostatnich polskich działach mówi pewnie notatka w papierach kapitana 17. pułku piechoty Grzegorza Plucińskiego, który "z kompaniją swoją z rozkazu J.W. Żółtowskiego, uprzątnął most na Berezynie, i przeprowadził sześć armat oraz amunicye do nich należące pod wieś Studziankę, zkąd razem z pułkiem udał się na trakt Miński do boru tuż pod Studzianką będącego, gdzie do ciemnej nocy trwała batalija".
Toczyła się ona przez cały dzień 28 listopada pod Stachowem między osłaniającymi przeprawę głównymi siłami Napoleona a wojskami Cziczagowa idącymi z obozu pod Borysowem. Wspierając osłabioną pierwszą linię rannego marszałka Oudinot, Ney pchnął do walki resztki polskiego korpusu i Legii Nadwiślańskiej. Choć Pamiętnik działań 17. dywizji narzeka, iż "nieprzyjaciel strzelał 12-o funtowemi działami na drogę i w las, a nasi mu tylko 6-o funtowemi odpowiadać mogli", artyleria Dąbrowskiego była wyjątkowo skuteczna. Ustawiona na piaszczystym wzgórzu nad drogą zadała rosyjskim bateriom ciężkie straty. Te zebrały większe żniwo w drugiej fazie bitwy, kiedy rzeczywiście uzyskały przewagę. Od odłamka granatu stracił nogę Zajączek, ranni zostali też kolejni dowódcy korpusu - Dąbrowski i Kniaziewicz. "Padający zmrok - jak napisał nieco później Dąbrowski - położył dopiero koniec bitwie, która w tym dniu pamiętnym okryła ranami tak komenderujących wszystkich trzech generałów dywizji nie mogących po dziś dzień czynić służby, jako też i sławą podkomendnych Polaków". Sława ta miała gorzką cenę, gdyż Polacy, którzy pod Stachowem stanowili 57% wojsk walczących za cesarza, odczuwali, że ratuje się ich kosztem życie, widać cenniejsze, żołnierzy francuskich.
Od dwóch prawie wieków toczy się spór: wygrał Napoleon nad Berezyną czy przegrał? We współczesnym języku francuskim la Bérézina to synonim klęski, ale przecież tak wielu historyków i wojskowych łączyło z tą nazwą słowo "majstersztyk"... Jeśli zaś majstersztyk, to Polacy mieli wszelkie powody, by za oficerem 9. pułku Adamem Kozłowskim powtórzyć: "polskie wojska najwięcej obroniły armię francuską od zupełnego zniszczenia".
RELIKWIE NA KOŁACH
dące od Stachowa w straży tylnej resztki Polaków biły się z oddziałami generała Jefima Czaplica pod Ziembinem (30 listopada) i Pleszczenicami (1 grudnia). Mróz i wyczerpanie nie odmieniły rozkazów w sprawie dział, choć, jak pisze Lelewel, "pozostałe resztki świetnej Armii naszej ledwo służyć mogły za straż honorową sztandarom i artylerii, które jak relikwie unoszono". Relikwie artylerzystów miały koła i lufy; jak lapidarnie ujął Jaszowski, "były to nasze kosztowne sztandary, bo artyleria nie ma innych". Osłaniana za cenę ciężkich strat Wielka Armia i tak przekształcała się na drodze do Wilna w bezładną masę uciekinierów.
Gorsza od kozaków bywała natura, zwłaszcza gdy, jak wspominał Gawroński, "zaczął był i śnieg padać, co przy takiej masie maszerujących zrobiło drogę tak niesłychanie śliską jak szklanka. Gołoledź się zrobiła zupełna; to marsz niesłychanie utrudniało, konie padały, a kuć nie było gdzie, wszystkie podkowy się zużyły. Wtedy nieprzyjaciel korzystał i zabierał całe parki artylerii, jak zrobił Bawarczykom i Wirtemberczykom. My ocalili nasze jakimś cudem". Ten cud przypisywany był przede wszystkim doświadczeniu Polaków w podróżowaniu zimą: większość koni korpusu była podkuta "na ostro", co pozwalało im przechodzić tam, gdzie pociągi innych korpusów musiały poddać się oblodzonym drogom. A jak to wyglądało, wiemy choćby ze wspomnień Lelewela: "Konie tępo kute, lada wzgórze niezdolne wyciągać ładunków; jeszcze armaty z pomocą ludzi popychano, toż i inne bagaże, ale wieleż to na drodze zostawiać musiano! Wozy z amunicją, aby nieprzyjacielowi nie zostawiać odprowadzano na bok i wysadzano w powietrze, huk ten powiększał okropności. Dokoła widać było wsie w płomieniach; nie złość ludzka rozniecała je, a proste wypadki".
Resztki dział i pojazdów Wielkiej Armii przepadły 10 grudnia pod pokrytą lodem podwileńską Górą Ponarską, gdzie kozacy wraz z rozbitkami zgodnie rabowali porzucone wozy z cesarskim złotem. Walczył z oblodzoną górą także Jaszowski: "Tę całą noc podczas trzaskającego mrozu przepędziliśmy w największej pracy, wyprowadzając działa nasze i wozy z amunicją pod wielką górę po gołoledzi, i konie nasze, mając podkowy zdarte, nigdy by temu nie podołały były, gdyby nasi jenerałowie, troskliwi o dobro publiczne i honor narodu, nie kazali piechocie rękami i szelkami, które przy każdym dziale się znajdowały, działa, wozy i same konie na górę wyprowadzać".
Powrót wszystkich orłów i całej artylerii V korpusu to najjaśniejsze akcenty smutnej legendy 1812 r. Jednak już Marian Kukiel, rozdarty między tradycją a źródłami, opatrzył te dumne przymiotniki słowem "prawie". Jak to bowiem z legendami bywa, zapomniano o orle 1. pułku i działach zabranych pod Borysowem oraz o tych utraconych pod Medynią. Nie znamy też losu kilku armat pułkowych, a część dział oddano (na zatracenie!) sojusznikom. Nie wiemy też na przykład, jaki był los formalnie odłączonych 12 dział IV korpusu jazdy i czy wróciły nad Wisłę. Nie ulega natomiast wątpliwości, że uratowanie pozostałych po Berezynie dział było wyjątkiem w całej Wielkiej Armii, o czym świadczy 875 zdobycznych luf zwiezionych przez Rosjan pod mur kremlowskiego arsenału.
Przyjętej za pewnik informacji o uratowaniu "całej" artylerii rzadko towarzyszyła liczba ocalonych luf. Gembarzewski i Kukiel wspominają o trzydziestce, czemu bliska jest liczba podana w grudniu 1813 r. przez byłego rezydenta w Warszawie Edouarda Bignona. Popierając podanie Pierre'a Bontemps o powrót do służby francuskiej, dobrze zazwyczaj zorientowany Bignon jemu właśnie przyznawał zasługę doprowadzenia do stolicy 32 dział korpusu. Jakie to były działa i czy były wśród nich armaty pułkowe, nie wiemy. Nawiasem mówiąc, piszący 45 lat później wspomnienia Józef Szymanowski nie miał wątpliwości, że to on dotarł do Warszawy "wraz z powierzonymi mi sztandarami wszystkich pułków pieszych oraz z działami, tudzież z kiesonami całej armii polskiej".
Wydawnictwo: Karabela D. Chojnacka
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2011
Format 34 x 24 cm, 232 stron, trzy kolorowe rozkładówki, 47 tablic kolorowych, 6 tablic czarno-bialych, podpisy pod ilustracjami i streszczenia w języku francuskim, angielskim i niemieckim, twarda oprawa.
Cena detaliczna 150,00 PLN
Więcej informacji: Karabela D. Chojnacka