Nasza księgarnia

Szturm Kłajpedy 2001

Posted in Rekonstrukcje i rekonstruktorzy

W lipcu 2001 roku w starym, hanzeatyckim mieście Kłajpedzie odbył się biwak napoleoński, zorganizowany przez klub historyczny działający przy kowieńskim Muzeum Wojska.
  Polskę reprezentowała "Dywizja ks. J. Poniatowskiego" - woltyżerowie 1 i 2 batalion pułku 2 piechoty i 1 kompania artylerii pieszej Księstwa Warszawskiego z Gdańska. Szlak naszej wyprawy wiódł z Warszawy poprzez Augustów do granicy w Budziskach, gdzie niestety okazało się, że nasi sąsiedzi w ramach pogoni za Europą wprowadzają właśnie komputerową rejestrację ruchu granicznego, efekt - trzy godziny oczekiwania. Jeśli jednak weźmie się pod uwagę, że był to piątek trzynastego to i tak okupiliśmy się małym kosztem. Zresztą w porównaniu z przejazdem przez obwód kaliningradzki (i taka trasa była brana pod uwagę przy planowaniu wyprawy) była to przysłowiowa bułka z masłem.
  Po przeskoczeniu granicy poszło już gładko: niezbyt wygodną, za to pustawą drogą do Kowna, a stamtąd szeroką i naprawdę nowoczesną autostradą wchodząca w skład Via Baltica - do Kłaipedy. Dzięki doskonałej jeździe kierowcy naszego autokaru, udało nam się nadrobić nieco stracony czas i późnym popołudniem dotarliśmy na miejsce. A w zasadzie w jego pobliże.


  Tutaj należy się słów kilka o położeniu tego największego (i bodaj jedynego z prawdziwego zdarzenia) portu Litwy. Leży on w miejscu jakby specjalnie przeznaczonym na ten cel przez naturę: szeroka równina schodzi łagodnie do morza, poprzecinana niewielkimi rzeczkami kończącymi tu swój bieg. Naturalne schronienie dla statków tworzy kraniec mierzei Kurońskiej, zbliżający się tu na ok. 700 m do lądu, a oddzielający całość od otwartego morza. I właśnie na tym cyplu został przez organizatorów założony obóz dla uczestników. Aby się jednak do niego dostać, należało skorzystać z promu, kursującego przez cieśninę niemal całą dobę. Nasze wątpliwości budziła co prawda konieczność opłacenia przeprawy z własnej kieszeni, ale okazało się, że czeka na przyjeżdżających "posterunek regulacji ruchu" i po chwili nasz autokar i samochód (którym przyjechała część grupy) został odstawiony na parking, a my otrzymaliśmy specjalne identyfikatory pozwalające na bezpłatne przeprawianie się w trakcie trwania całej imprezy (podobnie w mundurach) i zostaliśmy wysłani najbliższym promem na drugi brzeg.
  Sam obóz, leżący nieopodal przystani, otoczony był lasem i tworzyły go wojskowe namioty (norma dla imprez w naszej części Europy - zło konieczne w innych) ustawione w podkowę. Na tym tle pozytywnie wyróżniał się namiot uszyty w pocie czoła przez kolegę Przemka - jedyna rekonstrukcja "polowego domku".
  Po zasiedleniu namiotów, zaczęliśmy przygotowywać się do j kolacji, która też i niedługo nadjechała z koszar Batalionu Dragonów armii litewskiej, który obsługiwał logistycznie całą imprezę (za co Mu chwała!). Zasiedliśmy do tego posiłku już w mundurach, przeistoczywszy się z bezkształtnej masy zwykłych turystów, w woltyżerów, rekrutów, artylerzystów, markietanki... Wieczorna bryza znad morza przyniosła zapach dymu obozowego ogniska i to, po co tu jechaliśmy - uczucie "skoku wstecz" - w pierwsze lata XIX wieku.
  Najliczniej reprezentowane były, rzecz jasna, grupy z Litwy (oczywiście tych było najwięcej), Łotwy, Rosji oraz - największa i najpiękniejsza - z Białorusi. Reprezentowały one wojska napoleońskie i rosyjskie. Organizatorzy - Klub Historyczny z Kowna - wystawili natomiast baterię artylerii Wlk. Księstwa Litewskiego w mundurach z 1792 r. Prócz tego można było zobaczyć huzarów i ułanów rosyjskich z czasów panowania Aleksandra I, piechotę francuską (liniową i średniej gwardii) i oczywiście armię Księstwa Warszawskiego: nas, woltyżerów 2 pułku, artylerzystów i pochodzący z Rygi 1 pułk piechoty z niezrównanym (legendarnym) Igorem Gracholskim na czele. No i wspomniany już, przybyły z Białorusi, Pułk Piechoty Gwardii z Mińska, który swą zwartością, jednolitością umundurowania, a przede wszystkim wyszkoleniem wprost zadziwiał i oczarowywał. Dość powiedzieć, że można go zobaczyć w "Panu Tadeuszu" A. Wajdy.
  Całą noc, praktycznie, zjeżdżali się ostatni uczestnicy, więc upłynęła ona, jak to przed bitwą, niespokojnie. Nie było to jednak spowodowane warunkami czy zachowaniem zgromadzonych, ale ogólnym podekscytowaniem a także tym, że ciepły Bałtyk był o dziesięć minut drogi od obozu. Ranek powitał nas chmurami i parną pogodą, nie przeszkodziło to jednak w odbyciu ćwiczeń przepisanych, w czasie których rekruci, pierwszy raz stawający w szeregu, okazali się nad wyraz pojętni co było obopólnym, acz miłym zaskoczeniem. Zaowocowało to zresztą w bitwie, a przede wszystkim - w czasie parady w mieście.


  Po tych przygotowaniach mogliśmy już wyruszać na wspomniane wyżej "uroczystości", jednak wymarsz opóźnił deszcz, towarzyszący nam zresztą także i później.
  W efekcie, po przeprawieniu do miasta, zostaliśmy wsadzeni do autobusów miejskich i dowiezieni do miasteczka uniwersyteckiego, gdzie przyszło nam doczekać końca deszczu. W drodze powrotnej, tym razem w szyku pieszym, z bębnami i muzyką, wszyscy, nawet najbardziej złaknieni parad, mieli serdecznie dość wszystkiego, bowiem marsz ten trwał w sumie prawie czterdzieści minut (po asfalcie), a na domiar złego wyszło jeszcze słońce i zrobiło się ponownie gorąco. Po dotarciu na rynek kłajpedzkiej starówki, okazało się że najwyższe władze miejscowe mają jednak litość w sercach, bowiem cała ceremonia powitania, podziękowania i przeglądu oddziałów trwała najwyżej dziesięć minut.
  Następnie, żegnani gromkimi brawami udaliśmy się na miejsce planowanej bitwy, które przedstawiało się bardzo ciekawie. Był to bowiem fragment dawnych fortyfikacji miasta, pięknie odbudowany i zagospodarowany na wielki amfiteatr pod gołym niebem. Dzisiaj my mieliśmy tu wystąpić, szturmując wąskim, drewnianym mostem dwóczolnik otoczony szerokim rowem wypełnionym wodą, przed licznie zgromadzoną publicznością, która zajęła naturalne loże - półbastiony flankujące z obu boków obiekt zmagań.
  Trzeba tu docenić pomysłowość organizatorów, którzy nie silili się na dorabianie pseudohistorycznych uzasadnień do całego wydarzenia, lecz potraktowali to jako "lekcję historii" prezentującą technikę i taktykę walki z okresu wojen napoleońskich. Z tego powodu podzielono wojska na "niebieskich" i "czerwonych", co zaowocowało tym, że polskie pułki piechoty walczyć musiały przeciw sobie, a kolumnę szturmową formowała gwardia francuska wespół z rosyjskimi grenadierami. Nim do tego jednak doszło, bitwę rozpoczął pojedynek artyleryjski. Trzeba przyznać, że wyglądał on imponująco, bowiem z obu stron strzelało łącznie osiem dział mających zapas 400 (!) ładunków. Niestety, przy tak licznej artylerii nie zapewniono należytego bezpieczeństwa stłaczając piechotę i armaty na wąskim odcinku, tuż nad stromą krawędzią rowu. Efekty tego były opłakane, a wielu uczestników, na szczęście tylko przejściowo - ogłuchło. Gdy ruszyła piechota role się odwróciły - teraz artylerzyści stali się widzami, dopingując swe wojska do śmiałej walki. Most, zadymiony, zarzucany petardami, wielokrotnie przechodził z rąk do rąk, aż wreszcie szturmujący przedarli się na jego drugi kraniec - i to był początek końca. Jeszcze tylko szaleńcza wspinaczka po ostrej stromiźnie stoku i już przemieszane oddziały z kilku stron wdarły się do szańca, przeskakując przedpiersia i wypierając dzielnie walczących artylerzystów i piechurów "czerwonych".
  Opis, oczywiście nie oddaje tego co przeżywali wszyscy chyba uczestnicy tej bitwy, dość powiedzieć, że w późniejszych rozmowach, przy obozowym ognisku i tradycyjnym piwie - amok - było najczęściej używanym słowem na określenie tego, co działo się w czasie bitwy. Faktem jest, że najwięcej znowu widzieli widzowie a ci, którzy byli w walce, mogli sobie nawzajem opowiadać tylko jej fragmenty, w których bezpośrednio uczestniczyli, bowiem z perspektywy prostego żołnierza ogarnięcie całości zdarzeń jest po prostu niemożliwe. Tak też było i tym razem.
  Powrót do obozu nie przedstawiał trudności - przez mikroskopijną, ale interesującą, starówkę do portu, skok promem przez kanał i już byliśmy u siebie. Zaraz też zaczęły się biesiady, ostatnie przeglądy i parady. Nasza grupa miała przy tej okazji małą uroczystość jeden z rekrutów - Sławek - zakończył pomyślnie swój staż rekrucki i został przyjęty z honorami i całowaniem chorągwi w szeregi żołnierzy, co podniosło od razu jego autorytet w oczach innych rekrutów (i atrakcyjność u kobiet).
  Przy kolacji nastąpiło pieczenie prosiaka ofiarowanego przez organizatorów. Niestety, sposób w jaki nastąpił jego podział wzbudził u wszystkich niesmak i obrzydzenie ("Taka bitwa jest u nas na Targówku, jak baleron rzucą, tylko bab jest więcej" - jak by powiedział legendarny Balcerek). Dość rzec, że o mało co jeden z biesiadników nie dostał przypadkowo szablą którą rąbano cielsko pieczonego wieprza - co mogło by skończyć się dla niego jak dla świni - tragicznie.
  Noc, tradycyjnie, upłynęła niespokojnie, za to przy dźwiękach miejscowego diskopolo (diskolitwo?). Ostatni biesiadnicy udali się na spoczynek dobrze po wschodzie słońca.
  Nasza grupa, mająca najdalej do domu, wyruszyła w drogę powrotną około południa, przez co ominęła ją druga, zresztą też dość ciekawa bitwa, związana ze zdobywaniem innego rodzaju fortyfikacji. Niestety, zemścili się za to na nas litewscy celnicy, przetrzymując prawie sześć (!) godzin na granicy. W upale i pyle.
  Możemy im za to tylko powiedzieć jedno - dziękujemy. Już teraz wiemy, że Litwini dzielą się na dobrych i głupich; tych ostatnich jest na szczęście mniej...
Marcin H. Ochman
Sierżant woltyżerów
Pułku 2 piechot