Nasza księgarnia

Opowiadanie - Śnieg

Posted in Historical fiction

Poruszenie, które panowało we dworze stało się w jednym momencie niesamowitym rozgardiaszem - zewsząd leciały krzyki, klątwy a nawet przekleństwa. Powodem takiego jazgotu było pojawienie się dziedzica. Wyszedł on niespodziewanie ze swej komnaty i zszedł po schodach do dużego holu, w którym krzątało się kilku służących i w którym stali trzej synowie dziedzica. Wszyscy byli w strojach podróżnych, każdy z nich miał za klapę płaszcza wetknięty kwiat, wszyscy również mieli przypięte do kapelusza biało-czerwone kokardy. Dziedzic zlustrował ich krytycznym okiem, ale nie powiedział ani słowa. Był słaby - gorączka, która trawiła go od tygodnia ani myślała ustąpić. Dlatego też rzadko ostatnio opuszczał swoją komnatę, jednak hałas, jaki dobiegał go tego ranka nie pozwalał mu spokojnie pozostać w łóżku. Teraz w szlafroku i z kompresem na czole stał na stopniach schodów i patrzył na swych synów. Dopiero teraz zobaczył, że każdy z nich ma przy boku szablę. Cofnął się dwa stopnie, by móc patrzeć na nich z góry - wszyscy byli już bowiem sporo od niego wyżsi. Nie, przed nim nie stali już Jaruś, Tadek i Józek. Miał przed sobą Jarosława, Tadeusza i Józefa- wszystkich dorosłych, tęgich i o zaciętym spojrzeniu. Wszyscy byli do siebie bardzo podobni. I wszyscy przypominali mu jego młodość.
    - Tato - zaczął niepewnie najstarszy, ale szybko zmitygował się - Ojcze, przychodzimy prosić o błogosławieństwo na drogę.
    Stary dziedzic nic nie odpowiedział, tylko podszedł do okna i wyjrzał przez nie na dziedziniec. Stało tam kilkunastu chłopów z pobliskich wiosek oraz kilku zubożałych okolicznych włościan. Wszyscy uzbrojeni. Dziedzic przetarł ręką czoło po czym odezwał się.
    - Błogosławieństwo? Chcecie przychodzisz prosić o błogosławieństwo na drogę pewnej śmierci? - spytał po cichu, po czym wrzasnął:
    - Nigdy! Rozdziewać mi się i do pracy! Gówniarze, wojaczki im się zachciało! Już mi, zdejmować te uniformy!
    Trzej synowie stali jednak nieruchomo. Nie, nie byli to już mali chłopcy, na których krzyk ojca działał paraliżująco. Byli to trzej dorośli mężczyźni.
    - Ojcze, jakże to? - spytał Józef, młodszy z braci - Cesarz idzie bić Moskali! Znów Rzeczypospolita wolną będzie! Ojcze, musimy iść odpłacić Rosjanom za rozebranie naszej ojczyzny na części!
    - Czy kiedykolwiek pochwalałem zemstę? Czy tak was wychowałem? - wrzasnął dziedzic w odpowiedzi.
    - Ojcze, Józef młody, wiesz że mówi z ekscytacji. Wiesz też, że nie o to nam chodzi - powiedział Jarosław - Trzeba iść z Napoleonem, bo jeśli mu nie pomożemy i nie wykorzystamy szansy, jaką nam Bóg miłościwy w jego osobie zesłał, to Rzeczpospolita nigdy nie będzie wolna!
    - Nie tak was wychowałem - powtórzył dziedzic.
    - A czy pamięta Ojciec, jak nas matka za życia chowała? - odpowiedział.
    Dziedzic w dwóch susach znalazł się przy najstarszym synu i z całej siły uderzył go w twarz. Tamten przyjął uderzenie bez uniku i tylko odrzucił po nim głowę - w posturze pozostał niezmieniony. Wyprostował się. Otarł krew z nosa. W jego oczach widać było tylko zimną determinację.
    - Żegnaj ojcze. Pomódl się czasem za swych synów - będą tego potrzebowali. Módl się do matki, żeby nad nami czuwała. I niech Bóg nam wybaczy, jeśli źle czynimy, ale inaczej czynić nie umiemy - powiedział Jarosław głosem, który faktycznie kończył dalsze dyskusje. Dziedzic zobaczył, że Tadeusz, najmłodszy, ociera ukradkiem łzy, które spływały mu po policzku.
    - Takich to chcesz wieść na moskiewskie działa? Na rosyjską zimę? Przecież i z tych co na dziedzińcu stoją połowa ma mleko pod nosem - powiedział uspokojony już ojciec.
    Synowie nic nie odpowiedzieli, tylko przyklękli na jedno kolano. Liczyli, że ojciec zmieni zdanie. Ten jednak stał niewzruszony. Wstali więc i skierowali się na dziedziniec. Dosiedli koni i razem z niewielkim oddziałem ruszyli polną drogą, która ze dworu wiodła na trakt. Opuścili dom rodzinny i nie odwrócili się w jego stronę już ani razu. W oddali słychać już było melodię. Melodię wiosny i wojny. Melodię, jaką cała Litwa słyszała w 1812 roku.

 

***

 

    Nad cmentarzem panowała cisza. Słońce zachodziło już za horyzont, a niebo nabierało tego charakterystycznego pomarańczowego zabarwienia. W powietrzu dało się czuć nadchodzącą wiosnę. Dzień był coraz dłuższy, słońce wschodziło coraz wyżej, a śniegi zaczynały powoli ustępować. Ciągle jednak było bardzo zimno. Tym bardziej wyróżniał się starszy mężczyzna, który klęczał nad jednym z grobów ubrany jedynie w stary, wytarty płaszcz. Nikogo oprócz niego nie było na cmentarzu. Samotny starszy człowiek był tak zatopiony w modlitwie, że nawet nie zauważył zachodu słońca - gdy ocknął się wreszcie wszędzie panowała już noc. Wstał i otrzepał się ze śniegu. Jego stara i pomarszczona twarz nie wyrażała żadnych emocji. I tylko oczy ukazywały cały ogrom jego cierpienia - ból, tęsknotę, rozpacz.. Nic nie było w stanie oderwać jego myśli od synów, którzy poprzedniego lata opuścili dom rodzinny. Gdy tylko przymykał oczy przypominały mu się coraz to nowe zdarzenia i sceny - obrazki ze szczęśliwych lat ich dzieciństwa, które przez lata całe nie dawały o sobie znać, by teraz powracać całymi falami.
    Dosiadł konia i pognał go w kierunku dworu. Wiedział jednak, że na dziedziniec nie wybiegnie trójka roześmianych dzieci, która od dawna wyglądała powrotu ojca. Nikt nie wybiegnie z dzikim okrzykiem radości na bielusieńki śnieg i nie wtuli się w niego tak, jak to bywało każdej zimy. Tak samo nikt nie powita go w progu uśmiechniętymi, pięknymi oczami wyrażającymi ulgę z jego powrotu do domu. Nie, stanowczo we dworze nikt na niego nie czekał.

 

***

 

    Na noc znów zaczął padać śnieg. Wszystko zaczynało tonąć w bielutkim puchu, który tak pięknie osadzał się na dachach domostw i na koronach drzew. Gdy patrzyło się za okno niemalże słyszało się skrzyp śniegu pod butami.

 

    Śnieg skrzypiał pod tysiącami butów, które miażdżyły rosyjską ziemię. Niekończący wydawałoby się tłum maszerował na zachód. Przemarznięci, zmęczeni głodni szli wyuczonym krokiem marszowym patrząc otępiale w przestrzeń, która ich otaczała. W niekończącą się dolinę śniegu.

 

    Usiadł w fotelu przy oknie i wpatrywał się w linię horyzontu. Rozpoczynał kolejną noc czekania. Patrzył na wschód licząc na to, że ujrzy trzech jeźdźców powracających do domu. Liczył na to, że ujrzy chociaż jednego. Otulił się kocem. Na dworze zaczynał wyć wicher.

 

    Wicher wył tak, że ludzie musieli krzyczeć do siebie z całych sił, aby się nawzajem zrozumieć. Tadeusz jednak nie słyszał ich krzyków. Gorączka, która trawiła go od dawna rozpłynęła się - czuł teraz przeraźliwe i przenikające wszystko zimno. Wszystko było dla niego jednym wielkim wichrem, który tylko wzmagał się na sile. Oczy zasnuwała mu powoli szara mgła, której nie mógł przegonić w żaden sposób. Nogi ugięły się pod nim. Upadł. Chciał podnieść się na karabinie, lecz nie mógł już nawet ruszyć ręką. Chciał krzyczeć, lecz gdy tylko otworzył usta lodowaty powiew wdarł mu się do gardła i zagłuszył krzyk. Powoli pokrywała go coraz grubsza warstewka śniegu. Swymi gasnącymi oczyma widział, jak wielka kolumna marszowa nadal prze na zachód w niezłomnym zamiarze wyrwania się z mroźnego piekła jakim była Rosja.

 

    Zawsze gdy tak siedział i patrzył się na wschód liczył, że najpierw usłyszy groźny pomruk artylerii, potem do dworu zajedzie kawaleria, a na koniec na trakcie ujrzy maszerującą piechotę. Modlił się o to każdego ranka i wieczora, jednak horyzont był cały czas martwy, a jedynym hukiem jaki go dobiegał, był huk narastającego wiatru. Przypominał on trochę krzyk tysięcy ludzi.

 

    Jarosław rąbał na lewo i prawo próbując dotrzeć do miejsca, w którym kozacy przechwycili sztandar. Razem z nim rąbali również inni polscy szwoleżerowie, którzy jeszcze pozostali przy życiu. Radosny okrzyk, jaki wydali napastnicy po wzniesieniu sztandaru w górę przemieniał się powoli w rozpaczliwy wrzask mordowanych ludzi. Kompania szwoleżerów biła się jak diabły - mimo nieustającego ognia ze skraju lasu i mimo iż co chwila któryś z nich spadał z kulbaki parli w sam środek piekła, jakim była ta potyczka. W huku dział i wichru przypuścili jeszcze jeden zaciekły szturm. Jeden z kozaków wpadł pomiędzy nich i ciosem berdysza zwalił z kulbaki kapitana. Jarosław zamierzył się i ciął go w skroń z taką siłą, że pod kozakiem aż ugiął się koń. W tym samym momencie sztandar nagle załopotał na wietrze - trzymali go już jego prawowici właściciele. Okrzyk radości rozległ się z taką siłą, że zagłuszył nawet baterie, które biły cały czas do uciekającej Wielkiej Armii. Jarosław wycelował szablą w kierunku lasu i wrzasnął:
    - Dalej chłopcy! Bić psubratów! Vive l'empereur!
    Szwoleżerowie ryknęli jednym głosem i rzucili się w kierunku piechoty, która ze skraju lasu prowadziła morderczy ostrzał. Kawaleria wbiła się w jej pozycje klinem i rozpoczęła masakrę. Przerażeni Rosjanie złamali szyk i ze zgrozą w oczach uciekali przed "polskimi demonami", które wydawały się być nieczułe na mróz, jaki wokół panował i przyzwyczajone do ogłuszającego wichru zimy.
    Jarosław już tego nie słyszał i nie widział. Zbłąkana kula przeszyła jego pierś tuż obok orderu Legii Honorowej.

 

    Jak zwykle czekanie tak go wyczerpało, że zasnął w fotelu. Był stary i schorowany, a to na co czekał tak długo i z takim natężeniem nie nadchodziło. Dlatego też dał się utulić snom, które chociaż na krótkie chwile swojego trwania przynosiły mu ukojenie. Dlatego nie wzbraniał się, gdy wicher nagle cichł i gdy ogień w kominku roztaczał swój blask na cały pokój. Zasnął.
    Nie mógł wiedzieć, że kilkanaście mil dalej na drodze pojawiła się kolumna żołnierzy.

 

    Za pędzącym jeźdźcem powstawała olbrzymich rozmiarów kurzawa, a tętent konia był jedynym odgłosem, jaki było słychać w ciszy nocy. Zatrzymał się. Nie słyszał już kroków maszerującej piechoty. Spojrzał w jar z brzozami. Znał to miejsce. Wiedział dokąd zaprowadzi go droga, która była ledwo widoczna spod zalegającego śniegu. Wiedział gdzie dotrze, jeśli teraz skręci pomiędzy pola, również przykryte śniegiem. Wiedział również, do kogo te pola należały. Ruszył. Dostrzegł pod lasem kapliczkę. Zatrzymał się. Wciągnął powietrze. Wydawało mu się, że czuje dym z paleniska. Że dobiega go woń płynąca z kuchni. Wydawało mu się, że poczuł zapach domu. Usłyszał łomot kopyt, który stawał się z każdą chwilą donośniejszy. Odwrócił się. Ujrzał konnych gwardzistów, którzy wyglądali jak wyjęci żywcem z obrazka - ich mundury były nieskazitelnie czyste, konie wypucowane a szable lśniące. Ujrzał też małego człowieka jadącego na białym koniu pomiędzy nimi. Wydawało mu się, że na chwilę zatrzymał on na nim swój wzrok. Że się uśmiechnął. Tak jak uśmiechał się do wszystkich Polaków - jedynych wiernych, którzy mu pozostali. Wydawało mu się, że w szpalerze gwardzistów dostrzegł znajomą twarz. Józef zawrócił konia i ruszył w dalszą drogę na zachód. Nie mógł zrobić nic innego. Mimo iż wiedział, że nikt tak naprawdę nie jechał drogą, pokrytą najcichszym śniegiem na świecie.

 

Autor: Schulmeister