W. Gąsiorowski, Huragan
Bonaparte spojrzał pytającym wzrokiem na Bessieres'a, który przerwał raport. - Więc cóż więcej?
- Sire! Potwierdzić muszę to, co mówiłem wczoraj. Pozycja jest niezdobytą... Trzebaby zacząć obejście gór.
- Albo zaatakować wprost!
- Tak jest sire!... Lecz czy piechota zdoła wedrzeć się?
- Jazda!
- Sire! - wyjąknął pomieszany marszałek. - Niech mi wolno będzie... przypomnieć, że w wąwozie ledwie czterech żołnierzy obok siebie... pomieścić się zdoła... szesnaście armat broni go... trzynaście tysięcy wojska na górach. Krzyżowym ogniem zniosą każdy pułk, zanim ten dotrze do pierwszej pozycji... Przed wąwozem jest przekop, czy rzeczka nawet. Sire! to jest niepodobieństwem.
Bessieres umilkł, wystraszony własną śmiałością. Napoleon zaciął usta. Po chwili milczenia rzekł sucho:
- Który szwadron szwoleżerów jest dziś na służbie?
- Trzeci, sire - odpowiedział Bessieres.
- Niech będzie przy mnie!
- Według rozkazu!
- Victor!
Marszałek Perrin stanął przed cesarzem.
- Możesz zaczynać!
Victor salutował cesarza, a potem skoczył do trzymanych w pobliżu wierzchowców. Tłum adjutantów rzucił się za marszałkiem.
Bębny warknęły - trąbki zagrały chrapliwie. W dali iść zaczął głuchy, miarowy szum.
Baterja Senarmonta ryknęła ponuro, a w ślad za nią padły pierwsze, bezładne strzały tyralierów.
Góry milczały, połyskując dumnie swym skalistym pancerzem i tonąc we mgłach.
Za czwartą salwą Senarmonta, Guadarrama plunęła żelazem. Huk przeraźliwy, pomnożony przez echa górskie, wstrząsnął powietrzem. Don Benito San Juan czuwał.
Kule armatnie pruły opary i darły zasłony. Dziewięćdziesiąty szósty pułk ruszył środkiem, wprost ku wąwozowi, dźwigając pęki faszyny.
Na lewem skrzydle pierwszego batalionu maszerował stary kapral, Protot, i gawędził z idącym obok niego szeregowcem:
- Zagadali do siebie! Co? Jak to gwiżdżą! Ślepa pukanina! Chociaż, czasem szelmy... wymacać potrafią!... Baczność!
Kula armatnia padła u stóp kaprala, żłobiąc krwawą bruzdę w szeregach!
Protot schwycił się za piersi i jęknął z triumfem:
- Widzisz... mówiłem, czasem potrafią!
Armaty grały coraz szybciej, coraz zajadlej. Piechota hiszpańska raziła ołowiem. Pułk dziewięćdziesiąty szósty topniał w ogniu, każdy krok znacząc krwawemi strugami, aż zdołał rzucić pęki faszyny w rozwarte szeroko brzegi rzeczki.
Faszyna spływać zaczęła, szarpana wartkim nurtem... lecz tuż za nią jęły się staczać ludzkie ciała.
Pułk osłabł. Jeszcze wlec się próbował, raz jeszcze zdobył się na rotowy ogień, lecz zasypany żelazem, cofnął swoje strzępy. Za nim już stał drugi pułk, za drugim trzeci, czwarty. Tyralierzy coraz zacięciej razili stojących na stokach Hiszpanów. Ci cofnęli się za grzbiety górskie.
Cel zniknął dla tyralierów. Wąwóz i góry jeżyły się stalowemi lufami karabinów i groźnemi paszczami armat.
Pułki piechoty szły. Szły ponure, milczące. Szły, rozumiejąc, że na zgubę pewną idą, że zanim zdołają do skał dotrzeć - armaty nieprzyjacielskie zdziesiątkują je, zmiażdżą.
Rozkaz!
Marszałek Victor zsiadł z konia i stanął na czele dziewiątego pułku, maszerującego na lewe skrzydło - generał Semele z przeciwnej strony wiódł pułk dwudziesty czwarty. Wodzowie pierwsi wdarli się na najbliżej stojące skały i usiłowali pociągnąć za sobą żołnierzy - atoli góry bluznęły gwałtowniejszym jeszcze potokiem kul.
Żołnierze francuscy zmieszali się i jak fala morska, rozpadająca się u podnóża raf - rozprysnęli się w bezładne kłęby i cofnęli się w nieładzie.
Rozkaz!
Victor nowy pułk zagrzewa. Dywizja Ruffina posuwa się na czoło. Już dopaść zdołała pnącego się ku górom tarasu, już kilkunastu żołnierzy skryło się za zrębami skał, gdy znów grad stalowy stoczył się ku dywizji, pierwsze szeregi zmiótł, drugie potargał, trzecie zmieszał
Rozkaz!
Bębny warczą zajadle. Co chwila z huku armatniego dobywa się rozpaczliwa komenda:
- Szlusuj!
Kolumny zwierają się posłusznie i nikną w oczach.
W baterji Sernamonta już dwa działa umilkły, zdemontowane przez Hiszpanów. Bonaparte siedział zadumany pod drzewem, jak gdyby wsłuchując się w huk armat. Od czasu do czasu podnosił wzrok i mierzył badawczo prężących się przed nim ordynansów i adjutantów, którzy urywanemi zdaniami raportowali przebieg bitwy.
Raporty brzmiały wciąż jednakowo.
- Pułk zdziesiątkowany!... - Ogień nieprzyjaciela zabójczy! - Dostępu niema!
Napoleon szarpał niecierpliwie trzymaną w ręku rękawicę.
- Montbrun! - rzucił ostro. - Wysłać mi rekonesans w góry poza linję - niech pochwyci języka!
Montbrun skinął na stojącego w pobliżu Dziewanowskiego. Rozkaz wnet dosięgnął szwoleżerów. Niegolewski ruszył na czele pół plutonu Wasilewskiego.
Do Napoleona tymczasem dopadł młody adjutant artylerji:
- Najjaśniejszy panie! - zawołał - Trzecie działo zdemontowane!
Bonaparte porwał się na nogi.
- Sire! Mam dać rozkaz... artylerji gwardji? - zagadnął pośpiesznie Bessieres.
- Chcesz góry rozbijać?... Konia!
Napoleon wskoczył na siodło i ruszył ku górom. Bessieres, Montbrun, Duroc, de Segur i orszak ordynansów i adjutantów dosiadł koni. Za nim tuż postępował trzeci szwadron szwoleżerów, prowadzony przez Kozietulskiego.
Bonaparte minął idące do ataku pułki piechoty i zatrzymał się dopiero na szerokiej płaszczyźnie, zasłanej ciałami poległych.
Napoleon badał pozycje. Rozproszone nieco mgły odsłaniały już widok na ciemną gardziel wąwozu Somo-Sierry, w głębi którego ustawiona baterja sypała zabójcze pociski.
- Sire! - rzekł z mocą Bessieres. - Nie narażaj tyle nam drogiego życia!...
Bonaparte poruszył się niecierpliwie. Koń cesarza śród huku a świstu kul targał się a otrząsał niespokojnie.
- Rzeczka założona faszynami?
- Niezupełnie, sire.
- Ponowić ataki.
Świeży pułk piechoty porwał się z miejsca.
- Vive 1'empereur! - huczeli żołnierze, przeciągając w pobliżu. Okrzyk ich atoli śród ryku armat ginął, rozpływał się.
Pułk szedł z hardo podniesionym orłem.
Bonaparte ścigał go wzrokiem. Widział, jak masy ciał słały się, jak ranni, wpółżywi darli się do rzeczki... Szczytem bohaterstwa było dotrzeć do niej i rzucić w nią pęk chrustu!
Rzeczka wypełniła się szybko. Ciała żołnierzy lepiej tu się sprawiały, niż faszyna.
Niegolewski tymczasem zdołał sprawić ordynans, Generał Montbrun stawił przed cesarzem wydartego górom Hiszpana. Napoleon spojrzał na przerażoną twarz jeńca i dał znak, że nie chce o nic go pytać.
- Bessieres! Gdzie szwoleżerzy?
- Na prawo, pod górą!
Bonaparte spojrzał w stronę, kędy bielił się pas siwych płaszczów a czerniały ceratowemi pokrowcami okryte ułanki.
- Dobrze stoją!
- Prawda, sire!
Napoleon zwrócił lunetę ku rzeczce. Orzeł cesarski chwiał się bezładnie ponad cofającemi się szczątkami pułku.
- Dosyć! - Bessieres!
- Sire!
- Szarża natychmiast! Szwadron szwoleżerów!...
- Najjaśniejszy panie, atak niemożliwy!... Niech obejdą nasze...
- Co niemożliwy? Powiedz im, że ja chcę! Marsz! Bessieres pochylił się na siodle i spadł na szwadron. Pułkownik Kozietulski rozmawiał był właśnie z generałem Montbrunem i panem de Segur.
Marszałek rzucił Kozietulskiemu rozkaz. Montbrun zdarł konia.
- Panie Marszałku! Szarża? Niemożliwa! Na zgubę...
- Rozkaz cesarski! - uciął krótko Bessieres. Kozietulski dobył pałasza i zatoczył koniem przed szwadronem. Kilka gromkich zawołań zwinęło linje, wyciągnęło szwadron w czwórki. Szable błysnęły. Słońce wychyliło się z poza obłoków.
- Do miljon djabłów! - rozległ się stalowy głos Kozietulskiego. - Cesarz chce, abyśmy tych szczurów wymietli!... Naprzód, psie krwie!
Szwadron drgnął.
Kozietulski podniósł pałasz do góry i spiął konia ostrogami.
- Naprzód, psie krwie! Cesarz patrzy.
- Niech żyje cesarz! - huknęli szwoleżerowie i pochylili się na siodłach.
Szwadron sunął, jak wicher, ku ziejącej ogniem gardzieli. Z oczu wszystkich żołnierzy jednakie trysły skry, jedna w brwiach zaciętość, jedna morowość;
- Naprzód! - dźwięczał głos Kozietulskiego.
- Naprzód! - wołali kapitanowie Dziewanowski i Krasiński.
- Naprzód! - huczał ostatni żołnierz, jadący na tyle plutonu Krzyżanowskiego.
Konie szły jak burza, jak wezbrany potok górski, jak lawina. Wyciągnęły szyje, rozwarły chrapy, ledwie ziemi dotykając kopytami. Jeden koń drugiego napierał, jakby do szalonego zachęcając wyścigu.
A za tym szwadronem gonił wzrok Bonapartego, wzrok, w którym, zda się, można było czytać zdumienie, podziw.
Szwadron przesadził rzeczkę, w połowie zasypaną ciałami poległych, a w połowie chrustem, i wpadł w wąwóz. Baterja hiszpańska, ustawiona na pierwszym jego skręcię - rzygnęła gradem kul. Sześciu żołnierzy zwaliło się z koni.
- Na armaty, dzieci! Niech żyje cesarz! - huknął teraz Dziewanowski.
- Wal, psia mać! - ryczał basem Stadnicki.
Szwoleżerowie wpadli na kanonierów hiszpańskich, zanim ci po raz drugi zdołali podłożyć lonty.
Walka była krótka. Ciała Hiszpanów legły na lawetach. Szwadron pędził dalej, ledwie końcem pałaszy zawadzając o resztki kanonierów. Czego nie dokonały cięcia - tratowały konie.
Gardziel wąwozu za pierwszą baterją zwężała się, tworząc zaciemniony kurytarz, a w końcu załamywała się, i znów się wydłużała, aby po raz trzeci i czwarty zmienić kierunek.
Każdego z czterech załamów broniła oddzielna baterją, zagradzała drogę, tworzyła węzeł, stanowiła niezdobytą redutę, była dość silną, by atakowi stawić czoło, by go zetrzeć na miazgę, by z miazgi tej dla samej siebie zawałę obronną utworzyć.
Termopile hiszpańskie cztery miały ogniwa, cztery czeluście, w których czegoby armaty nie zdołały wymieść - lasy karabinów, na szczytach ustawione, miały do skał przygwoździć.
Strzałów chybiających tu nie było. Wąwóz prostował skrzywienia celów, a gdy kula o ścianę jego uderzała, wypryskiwał odłamami granitu i srogie zadawał kontuzje.
Wiedział o tem Don Benito San Juan i spokojnie czekał za górami, rychło fala żołnierzy francuskich, szamocąca się u stóp Somo-Sierry, nie odpłynie upokorzona. Wiedziała o tem i "chunta", rządząca powstaniem, i czekała spokojnie w Aranchuez wiadomości o ustąpieniu Bonapartego.
Gdy szwadron Kozietulskiego porwał się do szarży - Don Benito San Juan uśmiechnął się pogardliwie... Lecz gdy ponad pierwszą przepłynął baterją, gdy do uszu Don Benita doszedł okrzyk gromki, potężny, brzmiący szaleństwem - wódz hiszpański zbladł...
Szwadron pędził naprzód. Stu dwudziestu ludzi rzucało się na armję, na grad kul, na góry, na skały, na Somo-Sierra!
Szwadron pędził naprzód. Kozietulski, stoczywszy się z konia, pomimo kontuzji, oczy wzniósł błagalnie ku mijającym go w pędzie żołnierzom i żebrał:
- Bracia! Towarzysze! Konia!
Nikt go nie słuchał.
Przed drugą baterją padł porucznik Krzyżanowski. W ataku na kanonierów odłam skały uderzeniem w piersi zwalił z konia Piotra Krasińskiego... Dziesięciu żołnierzy okupiło drugą redutę...
Dziewanowski prowadził dalej, mając tuż przy sobie wachmistrza Wasilewskiego ze szwoleżerem Szumem.
Na trzecim załamie ogień nieprzyjacielski wzmógł się, Piechota hiszpańska strumieniem żelaza zasypywała wąwóz - baterje raziły zajadle. Kule zrywały szwoleżerom czapy, szarpały płaszcze i mundury na strzępy, raniły i zabijały konie, dziesiątkowały szeregi. Co chwila ktoś zaczynał się słaniać na koniu i zapadał się w potok pędzący.
Bez komendy - konie szlusowały, zamykały przerzedzone szeregi, a choć na grzbiecie swym dźwigały niekiedy już tylko krwią zlaną kulbakę - mknęły dalej, dopóki kule armatnie nie poszarpały ich, nie zbiły z nóg.
Kompanje zmieszały się, plutony brały już podział życia i podział śmierci.
Florjan, którego kompanja szła druga z kolei, dzięki rączości siwka, znalazł się tuż za wachmistrzem Wasilewskim w chwili, gdy trzecia baterja, zdążywszy do drugiego wystrzału się przygotować - zionęła żelazem, Salwa była straszną. Snop dymu otulił szwoleżerów. Gdy się rozwiał - kanonierzy leżeli stratowani...
Florjan spojrzał i zadrżał. Dziewanowskiego na przedzie nie było... Szum zniknął... Gotartowski obejrzał się - kula karabinowa musnęła go po ramieniu.
- Naprzód! - huczał teraz adjutant Rudowski.
- Naprzód! - wolał nadbiegający z tyłu Niegolewski.
Siwek Florjana targnął się i ruszył na czwarta baterję, a zobaczywszy poza nią wolny przestwór, zaczął ponosić. Próżno Gotartowski wstrzymywał: go, próżno nawoływał głosem. W siwku zbudziła się rogata dusza, krew syna pustyni zagrała w nim nagle.
Na górach tymczasem stało się to, czego ani dzielny Don Benito, ani "chunta" rządząca, ani Bonaparte przewidzieć nie mogli.
Szczyty Somo-Sierry zakołysały się, szeregi Hiszpanów zachwiały, okrzyk przerażenia dobył się z piersi wojska powstańczego... U ich stóp, na krańcu niezdobytego wąwozu ukazały się białe płaszcze szwoleżerów i pokrowcami okryte ułanki...
Armaty zagwożdżone, z zalanemi krwią zapałami, zasłane trupami zwycięzców i zwyciężonych - umilkły... Okrzyk: "Niech żyje cesarz!" - huczał a piął się po skalach, a jęczał...
Hiszpanie zdumieli się - broń wypadła im z rąk, zmieszali się, złamali karne łańcuchy i jak fala, spływać zaczęli ze stoków Somo-Sierry i szukać schronienia, kędy wiła się ścieżka, kędy górski wąwóz wiódł ku Saragossie, Madrytowi, Arancheuzowi, Walencji...
Ucieczka była straszną. Lęk nie znał pomiarkowania, głuchym był na błagania dowódców, niepomnych na własne bezpieczeństwo. Żołnierze parli przed siebie na oślep, częstokroć na końcu wąwozu znajdując ponurą, nieubłaganą ścianę, która była im wyrokiem śmierci, gdyż z gardzieli Somo-sierskiej wysypały się już świeże szwadrony szwoleżerów, szaserów i konnych grenadjerów, a na góry pięła się bezkarnie piechota francuska.
Zgiełk bitwy nikł za górami i rozpraszał się. Oddziały kawalerji wracać poczęły powoli, prowadząc tysiące niewolnika. Piechota zajęła obóz Don Benita.
Wąwóz Somo-Sierra umilkł - zastygł ze zgrozy i ponure cienie słał na bezkształtne masy ciał ludzkich.
Pod trzecią baterją z pod lawet czołgać się zaczął ranny szwoleżer, klnąc głośno, a nawołując:
- Nie lubię, psia mać!... Hej! do czarta - rusz się choć który! Panie poruczniku!
Ciało adjutanta Padewskiego, leżące bezwładnie na armacie, drgnęło.
Szwoleżer ryknął z całej siły:
- Poruczniku, bo mnie, psia mać!... Nie słyszy! Stadnicki do...
Szwoleżer dotknął ręką porucznika i przeżegnał się, zaczem z wysiłkiem obejrzał się dokoła i raz jeszcze zakrzyknął:
- Odezwijże się który!
W odpowiedzi jakiś jęk cichy rozległ się z drugiej strony armaty. Stadnicki posunął się na rękach.
- Przecież jedna poczciwa dusza, co się tym djabłom wyrwać z ciała niepozwoliłal... Bal... Ani chybi, albo Jaworski, albo Grabowski!
Leżący żołnierz snać zrozumiał, bo potrząsnął głową.
- Hę? Ruszasz się? Czekaj, dam ci wina. Olaboga! To mnie potrącili!... Phi, bratku! Wlać się wleje - lecz trzeba ci brzuch zaszyć... boć dziurawy na wylot Psia mać, ambulansu ani poświeci... - Łykaj!
Ranny otworzył szeroko oczy i uśmiechnął się.
- Jeden Puciata! - szepnął z zadowoleniem.
- Co? co pleciesz?
- Nie jeden - tylko "jedna" mówiłem... feminina z masculinami nie mieszaj! - odezwał się chrapliwy głos tuż obok.
Stadnicki obejrzał się pośpiesznie. O dwa kroki od niego, pod skałą, siedział Gąsiorowski.
- Jesteś, urwisie! Dalejże, trzebaby któremu nieboszczykowi ulżyć.
Gąsiorowski wskazał ręką na Puciatę i poruszył wargami, lecz miast słów krew z nich buchnęła. Puciata zaczął się śmiać spazmatycznie, aż spazm przeszedł w krótkie rzężenie i zastygł w głębi skrzywionych kurczowo ust. Stadnicki otarł pot z czoła.
- Pilno im wszystkim biedakom!... Człowiekowi może samemu przyjdzie... wędrować!... Żywego ducha!...
Naraz w głębi, od strony czwartej reduty dał się słyszeć przyśpieszony odgłos kopyt końskich, a po chwili ukazał się wachmistrz Wasilewski.
- Hola! Panie Pietrze! Ratujże, bo się ruszyć nie mogę... Gdzie nasi?
Wasilewski ściągnął konia i mruknął ponuro:
- Poginęli! Leży to wszystko pokotem w wąwozie.
- A Hiszpanie?...
- Goni ich za górami nasz pułk z grenadierami!... No, czekaj waść, pilno mi!...
- Dokąd? Ratujże, psia mać!
Jadę po ambulanse! Porucznik Niegolewski dogorywa! - wachmistrz spojrzał przed siebie i zmarszczył się. - Kapitan tu leży!... Bywajcie... chwili czasu!...
- Czekajże... Kobyła wasza nozdrzami krwawi.
- Dostała w lewy chrap - trzy zęby jej wybiło! Porucznikowi Rowickiemu nogi obydwie urwało!... Skończył!
Wasilewski szarpnął konia i, klucząc między stosami ciał, skierował się ku głównej kwaterze. Gdy wachmistrz mijał miejsce, gdzie leżał Dziewanowski, posłyszał cichy, rzewny szept:
- Wachmistrzu! Wasilewski zębami zgrzytnął.
- Milczeć! sprowadzę wam ambulanse!...
- Wachmistrzu - buty!
Wasilewski zatrzymał konia. Tuż przed nim leżał szwoleżer Szum i poglądał z rozpaczą na rozdartą cholewę.
- Co ci?...
- Nic wachmistrzu - rzekł pokornie szwoleżer, osłaniając ręką krwawiąca ranę na piersiach. - Ale buty!
- Mówiłem! Tobie nic uczciwego nie warto sprawiać! Trzeci dzień...
Szum skinął twierdząco głową i skonał.
Wasilewskiemu łza zawisła na nastroszonych brwiach.
Spiął konia ostrogami i pomknął.
Od wsi Bocequillas ruszył już Bonaparte ze swoim sztabem i wjechał w wąwóz - tuż za nim postępowała kareta pułkownika Krasińskiego, wysłana po Kozietulskiego, i wozy ambulansowe.
Napoleon jechał wyciągniętym kłusem, oglądając uważnie wąwóz - od czasu do czasu zwracał się do Bessieres'a i rzucał lakoniczne uwagi:
- Pozycja niezdobyta! Wąwóz stworzony do obrony!
- Prawda - sire! Dzielni ludzie, odwaga szalona!
- A co... mówiłem!...
- Sire... oto pierwsza baterja! Jakiż tu atak być musiał!... Kanonierzy leżą... z lontami - w ręku do nowego wystrzału!
- Sont-ils braves ces Polonais!
- Żeby uwierzyć - trzeba widzieć!
Im orszak dalej w głąb wąwozu się zapuszczał - tem zdumienie, podziw sztabu wzrastał. Jak wedrzeć tu się mogła kawalerja, jak przepłynąć zdołała ponad baterjami, które całą szerokość wąwozu zajmowały?
Koń cesarza przeszedł w stępa, omijając kałuże krwi i ostrożnie depcząc około poległych. Od czasu do czasu z pośród stosu ciał unosiła się ręka, a z piersi konającego wydobywał się okrzyk pełen zapału:
- Niech żyje cesarz!
Okrzyk ten brzmiał groźny, mocny i dookoła czary rzucał. Wpół zastygłe ciała poruszały się, posiniałe wargi składały się do uśmiechu, w zbielałych oczach drgało życie.
- Niech żyje cesarz! - wołali ranni.
- Niech żyje cesarz! - szeptali konający, ostatnie wydając tchnienie.
Na drugiej baterji Bonaparte dostrzegł żołnierza, siedzącego na armacie i operującego coś około ręki.
Żołnierz, zobaczywszy cesarza, podniósł lewą ręką bezwładnie zwieszającą się dłoń prawej i przyłożył ją do czapy.
- Cóż ci to, zuchu?
- Nic, najjaśniejszy panie, jesteśmy teraz na kwit!
- Jakto? Jesteś ranny?
- To za dzisiejszy ogień do fajki!
- Marszałku, podaj go do krzyża!
- Jak się nazywasz?
- Paskudnie, panie marszałku!
- Odpowiadaj!...
- Poniński!
- Podziękuj najjaśniejszemu panu! Żołnierz wzruszył ramionami i syknął z bólu, a potem ozwał się sucho:
- Dziękować?... Na dobrą sprawę, jakby zmierzyć tę dziurę, którą mi szelma carrajo hiszpański wywiercił w ramieniu, z węgielkiem do fajki... to i tak jeszcze mi należeć się coś będzie!...
- Jesteś wachmistrzem!
- To znów ja będę w zaległości!
- Więc, jakże chcesz? - roześmiał się Bonaparte.
- Niech już wachmistrz zostanie u mnie na procencie! U mnie będzie pewniejsze!
Cesarz, w świetny humor wprawiony, ruszył dalej. Pod trzecią baterją powitał go Stadnicki.
- Jesteś wachmistrzem?
- Tym samym, który miał szczęście rozmawiać zeszłej nocy z najjaśniejszym panem.
- Ranny?
- Dwie kontuzje!
- Kto tu jest więcej?
- Porucznik Rudowski!... Na lawecie...
- Bessieres... legja... krzyż oficerski!...
- Najjaśniejszy panie, porucznik nie żyje! Jemu aby na mogiłę potrzeba krzyża! Lecz tam nasz.... ojciec... nasz kapitan Dziewanowski!
Bonaparte zsiadł z konia i zbliżył się ku miejscu, gdzie leżał Dziewanowski. Kapitan miał strzaskaną po kolano prawą nogę, lewe ramię nadto wisiało na kawale skóry. Dziewanowski otworzył oczy.
- Cierpisz?...
- Nie- najjaśniejszy panie!... rany nie bolą!
- Okryłeś się sławą!... Bessieres!... Ranga pułkownika... oficer legji... dożywocie!...
- Co tego, to długo płacić nie będą! - ozwał się z ziemi Stadnicki, który był się doczołgał do Dziewanowskiego.
Kapitan skinął twierdząco głową.
- Najjaśniejszy panie! O... żołnierzach... o kompanji mojej nie zapomnij!... Oni warci... a ja... ustąpić muszę...
- Czemże ci się odpłacę za twoje poświęcenie!... Jesteście moją chlubą! Dumny jestem z was! Hej! Bessieres! Ambulanse niech nadjeżdżają prędzej! Otoczyć ich staraniem! opieką! Życie i zdrowie każdego z tych żołnierzy jest nieocenionem!
Bonaparte zawrócił ku czwartej baterji.
Pułk szwoleżerów wracał z pogoni za nieprzyjacielem, wracał z hiszpańskiemi sztandarami, wracał z niedobitkami trzeciego szwadronu na czele - tego szwadronu, który imię pułku złączył z Somo-Sierrą po wsze czasy, który opromienił go sławą, który nań niesłychane sprowadził zaszczyty.
Bohaterska odwaga tej garści młodzieńców rzuciła czary na armję Napoleona. Stara gwardja cesarska, dumna, nieprzystępna, harda, spoglądająca na pułki linjowe z wysokości Alp i Piramid - usuwająca się od "polskich smyków", którzy wśród niej się kręcili a dzwonili zawadjacko szablami, teraz porwana, uniesiona zwycięstwem, kajała się.
Lody pryskały - stalowe twarze gorzały, w lwach z pod Marengo, Hohenlinden, Arcole odzywały się stwardniałe w bojach serca.
Pułk szwoleżerów wracał wśród okrzyków, wracał salutowany przez żołnierzy i oficerów. A gdy rozłożył się obozem aby zasłużonego zażyć spoczynku - tłumy żołnierzy ze stojących w pobliżu pułków zbiegały się do szwoleżerów, śpiesząc dłoń ich uścisnąć, podzielić się manierką, przyjrzeć im się z bliska.
Źródło: W. Gąsiorowski, Huragan